Po 2 latach nadszedł czas ponownie zmierzyć się na poważnie z królewskim dystansem, ponownie na ulicach Warszawy. To tutaj w 1999 roku zaczynałem swoją przygodę z maratonem. Wtedy przebiegnięcie tego dystansu zajęło mi 3 godziny 26 minut i dało 160. miejsce. Cieszyłem się jak dziecko z samego dotarcia do mety. Po 20 latach – zaraz, po ilu??? ło matkoo 🙂 – i kolejnych 14 maratonach, jestem ponad 1 godzinę szybszy 🙂
Dwa lata temu (2017 r.) zbliżyłem się bardzo niebezpiecznie do psychologicznej 🙂 granicy: 2 godzin 25 minut. Tak niebezpiecznie, że zabrakło do niej tylko 9 sekund. No przecież pisałem już o tym tutaj 🙂 W sumie nie czuję tej magii liczb, więc dla mnie 13-tka czy inna mityczna liczba lub też tzw. granica psychologiczna to jakieś sztuczne demony 🙂 Jednak przed życiowym wyzwaniem szukam chociaż kilku minut pokory 🙂 Szukam też argumentów na to, że kolejne wyzwanie jest w moim zasięgu.
Pragnienie życiówki
Pomimo że rok 2019 jest dla mnie znakomity – tylko przypomnę :
- marzec – cudowna życiówka w półmaratonie warszawskim,
- maj – wygrana w wingsie na Florydzie
- czerwiec – siłą rozpędu w Pabianicach w upale przytulone gładko 70 kilometrów
Biegowo w tym sezonie nie czułem się jednak do końca spełniony. Generalnie to największym zagrożeniem dla rozwoju jest stan samozadowolenia i brak nowych dążeń 🙂 Rozłożenie się na dobre w swojej strefie komfortu. Unikam tego jak ognia, na szczęście nie muszę się do tego specjalnie zmuszać.
Zakrzyczmy rzeczywistość
No to jest powiedziałbym trochę prymitywny plan tzn.: jest 15-ty sierpnia, nie ma najmniejszych przesłanek, które by zapowiadały życiową formę, a ja oczekuję cudów. Jeszcze pojawia się mini niemoc związana z mięśniem dwugłowym. Zagłuszam zatem fakty, wmawiam sobie i wszystkim na około, że nie ma to tamto, niech się pali i wali a ja CHCĘ rekord. Nie mam planu B i nie planuję mieć, więc niech życie się dostosuje bo ja żądam 🙂 Trochę jak 5-latek w SMYK-u.
No i zagrałem tą kartą 🙂 Od tej pory – przypomnę, była już połowa sierpnia – zapragnąłem nade wszystko mieć nowy rekord życiowy. No tak to sobie po prostu wymarzyłem 🙂
Takie posty latały na FB – swoją drogą garmin pomylił się tylko o 2 sekundy
Droga do celu
Determinacja i pragnienie czegoś, to już naprawdę blisko żeby to mieć. Sukces rodzi się tak naprawdę w głowie. Brzmi jak banał, ale tak jest. Zostaje już tylko stworzyć precyzyjny plan i go zrealizować. Po prostu to uwielbiam – zmierzmy się z czymś co jest niebanalne.
Generalnie z tym precyzyjnym planem jest już trudniej, ale ja mam łatwiej 🙂 Jeśli chodzi o trening, mam doświadczenie, mam ściągawki treningowe z poprzednich lat, wiem co mi służy w treningu a co nie. Są oczywiście pułapki tzn. np. stosowanie tego samego planu co poprzednio. Takie coś z dużym prawdopodobieństwem nie przyniesie oczekiwanych efektów. Żeby przekraczać kolejne granice trening musi być cały czas wzbogacany o nowe jednostki. Najlepiej zatem trenować tak, jak nigdy w życiu 🙂 Pobiec jakiś trening, który spowoduje w organizmie reakcję pt. „ale halo, zaraz co tu się wyprawia? ” 🙂 Wprowadziłem zatem takie jednostki. Jednak nie będę o nich tutaj pisał bo zamiast skromnego wpisu byłby rozdział książki 🙂 . Napomknę tylko, że na 3 tygodnie przed Warszawą na lekkim ryzyku był treningowy start w maratonie w Krynicy . Lećmy jednak już na ten start bo mięśnie stygną 🙂
Dzień wyścigu
W tym roku za zgodą dyrektora biegu pana Marka Troniny dostąpiłem ponownie zaszczytu skorzystania z dedykowanego wsparcia na trasie. Ponieważ otaczam się znakomitymi ludźmi, gotowość do pomocy zgłosił niezawodny Dariusz Korzeniowski. Bardzo wdzięczny jestem mu za to! 🙂
Procedura przedstartowa u mnie bez zmian. Organizm wyładowany glikogenem aż po grzywkę. Jak zwykle lekko przesadzone ze słodyczami – wiem – jest to u mnie obszar do doskonalenia 🙂
Na miejscu krótka rozgrzewka na Konwiktorskiej, samopoczucie w miarę ok. Jestem gotów. Zamieniłem jeszcze trzy słowa z Dariuszem, który w tym dniu zrobił w sumie około 70 km na rowerze o wieczornej 15-tce już nie wspominając – skubany 🙂
Mentalnie – silna wiara w to, że dziś musi się udać. Bez stresu ale skoncentrowany na zadaniu. Na starcie nie widzę nikogo, kto mógłby biec moim tempem. Widzę Bartosza Olszewskiego, ale wiem że dziś mamy cele rozłączne, więc może za rok. Łukasz Oskierko będzie prowadził kobiety na 2h 29min – ale wolne kobiety zaprosili 🙂 Czuję, że będzie to samotna walka. W 2017 roku już to przerabiałem. Od startu do mety samotne 42 kilometry i rekord życiowy. Teraz jestem o to doświadczenie silniejszy. Umiem to robić 🙂
W zegarku ustawiony wirtualny partner – będzie mi towarzyszył obok Dariusza. We trzech to ogarniemy 🙂
Dla niewtajemniczonych: wirtualny partner to taki ficzer w zegarku, który pozwala ustawić dystans i czas w jakim chcę tę odległość pokonać. W trakcie biegu na bieżąco pokazuje gdzie jestem w stosunku do wzorcowego tempa. Dzięki temu nie muszę bawić się w liczenie międzyczasów podczas wyścigu.


Chce mi uciec skubany 🙂 – okolice Stadionu Narodowego
Biegniemy z kolegą, ale widzę że to niespokojny duch jest 🙂 Na swoich zmianach zwalniam, ale ten bez respektu odrabia wszystko z nawiązką gdy jest jego kolej. No bardzo fajna szarpana zabawa 🙂 Jesteśmy jeszcze przed podbiegiem na Belwederskiej czyli jakiś 17 kilometr. Myślę – miej chłopcze trochę respektu, zabawmy się, ale nie teraz tylko jakoś po 30-tym km 🙂
Przed podbiegiem na Belwederską, wychodzę na czoło i wbiegam tzn. prawie wchodzę 🙂 Czuję jak rywal odpuszcza. I już go więcej nie widziałem – okazało się, że zakończył bieg z czasem 2 h 31 min.

Wracam do samotnego biegu. Półmetek mijam równo w 1 h 12 min. Prognoza zatem na 2h 24min z sekundami. Jest zmęczenie już duże, ale właściwy maraton tak naprawdę jeszcze się nie zaczął. Wiem że do 30-tki muszę to tempo trzymać i udawać że nie jest ciężko. Mnie tymczasem tak bardzo już się nie chce męczyć. Chętnie bym się zatrzymał, chociaż na minutkę 🙂
I weź tu przekonaj po tej minie z foty, że na 23. kilometrze jest już naprawdę ciężko 🙂
Wpadają kolejne piątki odpowiednio w 17’10” i 17’15”. Docieram do 30. kilometra. Samopoczucie jest słabe, ale jak na 30-ty kilometr to jest cudownie. Nic mnie nie boli, w prawym i lewym boku spokojnie. Żaden szatan się nie pojawił – no czyż nie może być lepiej? Jest sztywniutko! 🙂
Mijam Artura Kozłowskiego, który wycofał się z rywalizacji. Wpada z radości kilometr w 3’17” 🙂 No i została nieco ponad dyszka do celu.
Zaczynamy maraton
Na 35. kilometrze niestety jest podbieg na ulicy Krajewskiego. Już drugi raz tam biegnę, ale na 5. kilometrze nie wydawał się taki stromy i długi jak teraz 🙂 Jest mi mega ciężko. Wpada żałosny kilometr w 3’43”! ILE?? No nie, nie dam się tak łatwo – szybki orient i 36. kilometr jest już w 3’17”. A zatem to nie kryzys czy inna niemoc, to chwilowy brak koncentracji i determinacji. Jest jeszcze moc pod butem. Taki szybszy kilometr dodaje pewności siebie. W samotnym biegu dużym wyzwaniem jest samo dyktowanie sobie tempa. Na szczęście jest trudne ale możliwe.
Mijam po drodze Etiopczyka, który odpadł z czołówki. To dodatkowo mnie napędza. Jeszcze 37. kilometr trzymam to mocne tempo – jest w 3’18”. Zbieram te sekundy, żeby na mecie nie było na styk.

Po tej szarży muszę odetchnąć – czuję, że z taką prędkością nie dociągnę do końca. Zwalniam o 2 sekundy na kilometrze. Za chwilę jest już 40. kilometr i most świętokrzyski – lekko pod górę i wiatr prosto w czoło. Tutaj, przez jakieś 10 sekund pojawia się zwątpienie. Chyba się nie uda dowieźć do mety tego dobrego czasu. Zerkam na zegarek – jest czarno, jestem w niedoczasie i to kilkanaście sekund.

W głowie: Dariusz, teraz jest właściwy moment na to, żeby sprzedać te wszystkie niedzielne wybiegania, szczególnie te 30-to kilometrowe. Potwierdzić wyrywkowe statystyki z garmina wrzucane na fejsa 🙂 Dać potwierdzenie wszystkim mądrościom pisanym w komentarzach pod postami innych 🙂
Po takim auto-monologu to już czuję moc! Napędzam swoje chude ciało 🙂 Lecę już w tempie półmaratonu, po 3’20” i chwilowo nie można już szybciej. Sama końcówka wykrzesana w 3’09” i to już jest opór 🙂

Efektem „ubocznym” jest jeszcze dobre 8. miejsce open i pierwsze miejsce wśród Polaków. Dwa lata temu byłem 7. z gorszym czasem, więc tego rekordu nie pobiłem. Trochę szkoda, że tyle tych ludzi z Etiopii przyjechało 🙂 W sumie to dla mnie liczy się tylko czas!
Dla formalności jeszcze wydruk z biegu. Na papierze wygląda na bezlitośnie chłodno zrealizowany plan.

Czy to był mój maks? Tak, w tych warunkach, na tej trasie i w tych okolicznościach (samotny bieg) to był mój maks 🙂 Jednak trasa w Warszawie do łatwych nie należy. Dodatkowo walka w pojedynkę z tymi 42-ma kilometrami porywa dużo cennych sekund. A zatem wszystko wskazuje na to że to nie jest moje ostatnie słowo w maratonie. Wierzę w to! 🙂

Ktoś po biegu podszedł i mi powiedział – Dariusz, udało się. No tak, tak udało się 🙂 Ale przecież to nie są przypadki. To jest efekt poświęcenia, wytrwałości i konsekwencji. Wyciąganie wniosków i ich analiza, ciągłe samodoskonalenie się. Nie napiszę, że jest to jakaś ciężka praca bo dla mnie nie jest. Przesłanie z tego biegu jest jednak szersze i jak najbardziej budujące.
Przede wszystkim nie dajcie się przekonać, że „się czegoś nie da”. Ja się nie dam przekonać 🙂 . Nie dajcie sobie wmówić że maraton to loteria. Nie, to nie jest loteria. Generalnie otaczajcie się wartościowymi i pozytywnymi ludźmi. Tych którzy biadolą i ciągle usprawiedliwiają swoje niepowodzenia szanujcie, współczujcie i wspierajcie, ale starajcie się ich unikać 🙂 . Wiarą w sukces można naprawdę dużo nadrobić, ale nie można bazować tylko na tej wierze. Trzeba mieć inne mocne argumenty. Stawiajcie sobie realne cele, ale grajcie wysoko 🙂 i raczej nie kosztem zdrowia.
I ostatnia ważna sprawa – nie oszukujcie na treningach! 🙂
Kurcze – chyba zostanę mówcą motywacyjnym :))))