Podczas Wings For Life, w nogi weszło ponad 66 kilometrów, ale żeby nie kolano śmigałbym już ponownie po ursynowie. Chęć do biegania jest jeszcze większa niż przed wyścigiem. Oczywiście zdrowy rozsądek nakazuje odpoczynek, przebiegnę więc ten ultramaraton jeszcze raz, tyle że „na sucho”. Możecie się śmiało podczepić 🙂
Przedstartowa sielanka
Tydzień przed wyjazdem do Poznania, wywiozłem dziewczyny na wioskę żeby wypoczęły 🙂 . Ten długi weekend poprzedzający start, był w ogóle dla mnie jak zbawienie. W końcu mogłem nadrobić zaległości w spaniu i ogólnym odpoczynku. Nawet znalazłem czas żeby wziąć się za książkę 🙂 . Ostatnio katuję „Matematyczna ignorancja i jej konsekwencje w dobie nowoczesnej technologii” Paulos’a — MEGA.
Z tym czasem jest wiecznie krucho, ale podobno dopiero na emeryturze to się zmienia 🙂 . Jeśli chodzi o zmęczenie to nic takiego mnie nie dopadło – wręcz przeciwnie. W zasadzie każdego dnia pełna moc i szukanie pomysłu jak ją wytracić na treningu. Każdy następny dzień to niekończąca się hossa we wszystkim. Czasami to się zastanawiam czy i ewentualnie co Kasia dodaje mi do tego jedzenia 🙂 . Ale może lepiej nie wiedzieć – ważne, że jest pełne śmigło bez żadnych skutków ubocznych 🙂 .
Nie można jednak bazować tylko na samopoczuciu. Czasami warto spojrzeć na gołe liczby, a te były srogie. Spanie po 4-6 godzin będąc w mocniejszym treningu, to w dłuższej perspektywie nie jest optymalne podejście. Weekend był zatem odpowiedni, żeby to skorygować.
Przed wyścigiem, w sobotę rano obrałem kierunek Łowicz, po dziewczyny. Za godzinę raczyłem się już na wiosce pyszną kawą i świeżymi wypiekami. No po prostu bajka 🙂 . Ale nie ma co za bardzo wytracać tempa – przeciwnie. Żywe pakowanie manatków i śmigacz na Poznań. Na A2 pustki, tempo wyborowe i przed 14-tą byliśmy już w biurze zawodów WingsForLife. Tutaj także zero tłumów, normalnie wszędzie miałem pole position 🙂 . Dalej meldunek w hotelu i każdy poszedł w swoją stronę. Ja udałem się na delikatny trening a dziewczyny na podbój Poznania.
U mnie, podczas treningu zmagania z wiatrem i słońcem. Biegałem na poznańskiej Malcie. No cóż – wiedziałem, że w niedzielę nie będzie łatwo. Jednak takie rzeczy trzeba akceptować. To na co nie mam wpływu nie zaprząta mi zbytnio głowy, skupiam się na pozostałych rzeczach. A jest na czym – lewe kolano regularnie – od jakiegoś tygodnia – po przebiegnięciu 1-2 km dawało wyraźnie znać o sobie. Na mini treningu też o sobie lekko przypomniało.
Po powrocie do hotelu mogłem cieszyć się, że przynajmniej dziewczyny mają znakomitą pogodę do zwiedzania. Z kolei moim jedynym zadaniem był już tylko odpoczynek. Wtarłem jakieś kosmiczne ilości żelu w kolano. Potem oddałem się już całkowicie carboloading i oglądaniu telewizji.
Na szczęście problemy przedstartowe typu stres czy gorszy nastrój, mnie po prostu NIE dotyczą 🙂 . W zasadzie ciężko mnie wytrącić z tzw. „uderzenia”. Może nie byłem jakoś przekonany co do swojego przygotowania kondycyjnego. Ale obstawiałem, że forma i tak jest delikatnie lepsza niż w roku 2017. Do zachwytu było jednak bardzo daleko. Mimo to zawsze wierzę, że na trasie coś się wymyśli.
Przed wieczorem turystki wróciły z pierwszej części Tour de Poznań w dużych emocjach. Dobrze, że się ze mną zabrały 🙂 . Zaplanowaliśmy następny dzień zwiedzania i poszliśmy spać.
Niedziela rano, przed zawodami to moja standardowa procedura startowa. Prawie jak pilot odrzutowca 🙂 . Tutaj już nie ma miejsca na improwizację co i kiedy robić. Pieczywo, dżemik i wyrównanie „baku” do pełna corn flakes’ami. Całość na koniec zalana słodką herbatą. Krótko mówiąc – posiłek mistrzów 🙂 . W międzyczasie wymarsz dziewczyn na drugą część wycieczki. Zaczynają od poznańskiego ZOO. Nawet nie wiedziałem, że to drugie największe ZOO w Polsce! Przed wyjściem Kasia jednoznacznie daje do zrozumienia, żebym się oszczędzał na trasie. Słucham??? Grozisz mi?? Dobra, NIC – idźcie 🙂 .
Start o godzinie 13-tej zatem uber zamówiony na 12-tą. Nie przewidziałem korków związanych z reorganizacją ruchu. Z 7-miu minut oczekiwania na taxi, zrobiło się 25. Szybkie wdrożenie planu kryzysowego. Na parkingu przed hotelem zrobiłem mini rozgrzewkę. W zasadzie to trudno nazwać rozgrzewką – około 500 m truchtu i bardzo delikatna gimnastyka.
Około 12:30 w końcu wyjazd spod hotelu, ale ponownie prosto w korek. Wychodzi mi, że może być problem z dotarciem na start o czasie – no NIE wierzę 🙂 . Ale spanikowany Dariusz to oksymoron. Na chłodno godzę się z sytuacją. W najgorszym wypadku wystartuje z 5-7 minutowym opóźnieniem i dogonię czołówkę – no stress. W tamtym roku także nie obyło się bez lekkiego zamieszania – zapomniałem żeli energetycznych – jednak jakoś dałem radę 🙂 . Podstawa to wierzyć do końca, że się wszystko uda!
Kierowca taxi się przyłożył i przy wesołych rytmach VOX FM dojechaliśmy. No i wielkie halo – 12:45 zameldowałem się na ulicy Głogowskiej, czyli w Hali Targów Poznańskich skąd był zaplanowany start biegu. Zostało ulokować żele energetyczne, oddać depozyt i ogień na linię startu. Tam już czekało jakieś 8 tysięcy osób 🙂 – widząc to trochę się przeraziłem. Udało się jednak zrobić lekką przebieżkę i chwilę odsapnąć w oczekiwaniu na start.
3,2,1 – lecimy
W końcu ruszyliśmy. Po prostu kocham TO 🙂 – ta rozkminka jak się będzie biegło, kto będzie w czołówce, kiedy będzie można pokazać moc a może mnie dopadnie jakiś kryzys i nic nie pokażę? 🙂 . To jest niezmiennie zawsze ciekawe.
Początek biegu zawsze idzie gładko. Po 2 kilometrze, rozejrzałem się jaka jest sytuacja. Widzę kilkuosobową grupę w koszulkach z logo Benecol. Aż sprawdziłem co to takiego jest ten benecol. Teraz wiem – generalnie żywność, ale ja tego nie stosuję 🙂 .
Po zawodnikach w grupie nie wyglądało, żeby byli nastawieni na długi bieg. Rozpoznaję tylko Marcina Kęsy i Wojciecha Kopcia. Nie skupiam się jednak na tym teraz. Później będzie czas na takie rzeczy. Jakoś podświadomie czekam co się będzie działo z kolanem, ale jest naprawdę dobrze. Tuż przed wyjściem z hotelu ponownie dostało dużą dawkę żelu – zaczynam wierzyć, że ta maść jednak coś pomaga 🙂 .
Zaszyłem się w sobie – mina pokerzysty. Team Benecol prowadzi.
Jest lekko i jednocześnie ciepło, na tym etapie wyścigu trochę zbyt ciepło. Dodatkowo wieje, ale w myślach: „nie udawaj zaskoczonego” 🙂 – przecież już wczoraj to było do przewidzenia. Tempo grupy dobre – w granicach 3’45”/km. Przez chwilę pojawia się myśl, żeby przyspieszyć do 3’40” tak, żeby wyrobić sobie odpowiednią przewagę nad samochodem pościgowym. Kilka podmuchów wiatru szybko studzi mój zapał. Obawiam się trochę, że wszyscy w grupie biegną rekreacyjnie i niedługo zejdą z trasy, ale nie dopytuję Ich o to. NIE chcę tego wiedzieć. Jak mam biec sam od początkowych kilometrów, to przynajmniej niech ta informacja mnie zastrzeli jak najpóźniej 🙂 . Myślami wyłączam się kompletnie z biegu.
Około 5 kilometra czuję niestety już wyraźnie, że kolano powołuje komitet strajkowy 🙂 – oby tylko nie szukało poparcia w innych częściach organizmu. Na jakimś podbiegu słyszę doping rodzinki?? Niesamowite. Ten głos rozpoznam z zamkniętymi oczami 🙂 . Jak się później dowiedziałem, nie planowały dopingu na trasie. Przypadkowo były w pobliżu i to akurat jak biegłem. Jest dobrze! Teraz wszystko ma znaczenie. Kilkaset metrów dalej, wracam już myślami na ziemię – odczuwam wyraźnie podbieg w nogach. Zaczynam szukać sposobu na tego sabotażystę – kolano. Jakieś kombinacje ze stawianiem stopy, szukanie optymalnej pochyłości asfaltu. Oby tylko jak najdłużej minimalizować tę niedogodność. Wygląda na to, że bieg lewą stroną jezdni dobrze pacyfikuje ból. Trzymanie się lewej, niekoniecznie pokrywa się z optymalną linią biegu. Punkty z wodą są akurat po prawej stronie. Ale bezpieczniej jest biec gdy ból jest mniejszy. To testowanie znakomicie zajmuje myśli, odciąga od zmęczenia. Szybko więc znaleźliśmy się na 10-tym kilometrze. Średnie tempo po 3’48”/km – w tych warunkach uznaję, że jest bardzo dobrze. Nie mam zamiaru przyspieszać. Jestem nawet w stanie zaakceptować tempo o 5 sekund wolniejsze. Ale sam nie zostanę. Nadal biegniemy w 6-7 osób. Po drodze dochodzi nas 2 lub 3 zawodników – trochę się dziwię skąd Oni się wzięli? Z drugiej strony od jakiegoś 5-go km chyba ani razu nie obejrzałem się za siebie. Może biegli tuż za nami? Nie istotne – pierwszy poważny przegląd przeciwników zrobię na 30-tym kilometrze.
Na każdym z punktów dużo piję, nawet bardzo dużo. Nigdy tak na trasie nie żłopałem. Nie testowałem wcześniej jak na to zareaguję. W sumie to mój pierwszy dłuższy bieg w tym roku w tak wysokiej temperaturze. Istnieje duże ryzyko, że mnie „poskłada”. Nie wiem tylko co – odwodnienie czy sensacje żołądkowe. Trzeba jednak przestać mnożyć nowe ryzyka, tych jest już i tak zanadto. Wszyscy mają równe warunki i nie ma co się nad sobą użalać. Muszę wszystko robić odrobinę lepiej niż reszta i tyle.
Półmaraton minęliśmy już w mocno okrojonym składzie. Jeśli dobrze pamiętam zostałem tylko z Wojtkiem Kopciem. Międzyczas lekko poniżej 1 h 20 min . Reszta grupy zgodnie z moimi przewidywaniami biegła treningowo.
Po 21 kilometrach wszyscy nas opuścili 🙂
No dobra, myślę – to teraz we dwóch pociągniemy te sanki 🙂 . Tempo póki co doskonałe, zmęczenie w normie. Do 27-go kilometra średnia 3’46”/km – znakomicie. Jeszcze przed 30-tym kilometrem objąłem prowadzenie – chyba pierwszy raz w tym biegu. Pomyślałem, że teraz nie ma się już co czaić i ryzykować jakimś spadkiem tempa. Chłopaki prowadząc do tej pory i tak zrobili mega robotę. Niestety na tym etapie wyścigu było chyba najgorzej jeśli chodzi o wiatr – po prostu frontalny w maskę 🙂 . Jakby tego było mało zaczął się asfalt, który wyglądał jakby krzyczał o dotację z Unii 🙂 . Tempo spadło w okolice 3’50”/km. Nie wiem jakim cudem, ale to przetrwaliśmy. Ja byłem już poważnie nadwyrężony tą kilkukilometrową szarpanką. Niestety czułem, że Wojtek ma także powoli dosyć. Na 39 kilometrze zjadłem żel i w międzyczasie usłyszałem od jednego z eskortujących nas rowerzystów, że Wojtek chyba odpada. Przewaga szybko rosła mimo, że przyspieszyłem raptem o kilka sekund – do 3’40”/km. No i masz – znowu będzie samotna walka 🙁
Prawdopodobnie okolice 45-go kilometra
Ale zaraz – kto tu jest bohaterem?
Maraton minąłem w czasie 2 h 39 minut. Wolno – jednak warunki to w pełni usprawiedliwiały. Zostałem sam z eskortą rowerzystów. Ale nie uwierzycie kto mnie eskortował 🙂 . Otóż dream team Cityzen : Sebastian Białobrzeski człowiek który wygrał Bieg Rzeźnika 100 km, wicemistrz świata w biegu 24 godzinnym – dystans 267 km ?? Chyba jakieś żarty – myślę. Ale to nie wyglądało na żart. Nie zdążyłem za bardzo pozbierać się po tej informacji a tu przedstawiają mi kolegę „Krisa” – Krzysztof Ohla. Ukończył m.in. morderczy triathlon Harda Suka 🙂 . Jeszcze na trasie nie wiedziałem co to dokładnie znaczy . Teraz czytam: 4,5 km wpław + 220 km na rowerze i na koniec 55 km biegu po górach. Co to za cyborgi?? 🙂 . Trzeci rycerz – Marek Pantkowski – wyglądało jakby trasą wyścigu jechał ze sto razy. Miałem od Niego informację o czekających mnie wzniesieniach i zbiegach z kilometrowym wyprzedzeniem. Prawie jak Maciej Wisławski z Krzysztofem Hołowczycem.
Czułem się jakby drużyna Realu Madryt eskortowała jakiegoś rezerwowego z Niewiadomska 🙂 . Ja przecież powinienem się ścigać właśnie z Tymi Panami!?
Na rowerach od lewej: Marek, Kris, Sebastian – Citizen klub!
Tak się tym wszystkich zachwyciłem, że trasa pomiędzy 40-tym a 50-tym kilometrem śmignęła jak obiadek po libacji alkoholowej. Ale na takim dystansie nawet jak chwilami jest ciekawie i zabawnie to i tak w końcu na pierwszy plan wychodzi zmęczenie. Biegłem przecież ponad 3 godziny. Od kilku kilometrów miałem informację, że moja wygrana jest pewna, walczę tylko o dystans. No i weź się teraz zmobilizuj, żeby pobiec następne 20 kilometrów 🙂 . Gdybym tylko miał „kawałek” przeciwnika przy sobie to było by o połowę łatwiej.
Gdzie ta meta??
Tak naprawdę po 40-tym kilometrze zmęczenie nie jest jakieś ekstremalne. Szuka się jednak byle powodu żeby się zatrzymać albo chociaż zwolnić. Otrzymałem informację, że Adam Małysz jest za mną około 8 kilometrów. Wydawało mi się wtedy, że w zasadzie to mnie złapie w okolicach 60-go kilometra a nawet przed. Zwolniłem czując coraz mniejszy sens walki o dystans. Pobiegnięcie jeszcze 20 kilometrów było niemożliwe. Dalsze kilometry pokonywałem już lekko powyżej 4 min/km, co było tempem akceptowalnym. Ale kolejne informacje o pozycji Adama zbyt szybko się nie zmieniały – zbliżał się baaardzo wolno. Dziwne – przecież jechał już 17 km/h czyli 3’30”/km. Odrabiał do mnie ponad 30 sekund na każdym kilometrze. Jednak w rzeczywistości to nie jest aż tak szybko 🙂 . Jeszcze trzeba było się trochę pomęczyć.
Lewa łydka dawała wyraźne sygnały, że powoli będzie wycofywać się z tej rywalizacji. To chyba efekt biegu lewą stroną jezdni – została bardziej dociążona. Wiedziałem, że nic już z tym nie zrobię. Nie zamierzałem się jednak nadmiernie wysilać. Na kilkadziesiąt metrów przed 60-tym kilometrem pierwszy raz się zatrzymałem – o rany ale ulga 🙂 .
Chwila relaksu 🙂
Tylko czy ja teraz ruszę ponownie?? Jest trudno, ruszam ale powrót do tempa nawet 4’30”/km nie jest taki prosty. Biegnę już tylko we względnym komforcie. Jak się okazało ten komfort trwał jeszcze przez około 6 kilometrów. Nie wiem czy to świadomość bliskości mety, ale im dalej tym lepiej mi się biegło. Możliwe że wszystkie sensory bólu w organizmie skalibrowały się już na wyższe progi bólu 🙂 .
Obstawa godna prezydenta 🙂
Jest koniec
Słyszę już zamieszanie za plecami – to jedzie meta. Mogła by tak jeszcze kilka kilometrów za mną jechać – teraz akurat mam chęć biec dalej 🙂 . Ale nie – samochód już pędzi 3 min/km. To jest tempo wybieganego zawodowca na 10 kilometrów. Nie mam co się z tym mierzyć. Mija mnie dżaguar z Adamem Małyszem. Jest dobrze.
Unoszę ręce w geście zwycięstwa. Może mało widowiskowo, ale jestem mega zadowolony. Duże zamieszanie, które się z tym wiąże na pewno jeszcze bardziej potęguje pozytywne emocje. O ile do tej pory miałem obok siebie 3 rowerzystów, to teraz jest mnóstwo ludzi. Każdy skupiony na mnie. Może nie czuję się komfortowo w takich sytuacjach, ale na swój sposób jest to miłe. Dostaję puchar – jedyne 6 kilogramów 🙂 – mam siłę, przecież ręce nie pracowały.
Nie czuję zmęczenia, jest tylko lekki problem ze zginaniem nogi. W zasadzie do dziś nie ma z tym łatwości. Reszta podzespołów funkcjonuje bez zarzutu. Fotoreporterzy strzelają foty, zadają pytania – no dzieje się 🙂
Po kilkunastu minutach sytuacja trochę się uspokaja. Lecimy w końcu do Poznania.
Na miejscu ponownie pytania zewsząd 🙂 . Najbardziej rozśmieszyły mnie dwa: tuż po złapaniu mnie przez samochód, jedna z reporterek zapytała mnie: „A kim Pan w ogóle jest??” 🙂 . Drugie w rankingu było pytanie: „Gdzie Pan pojedzie za rok na Wingsa?”
Moim głównym celem nie był bieg na miejsce a na wynik. Po drugie: o tym, że najprawdopodobniej wygram, rowerowa eskorta poinformowała mnie w okolicach 50-go kilometra. Przedostatnią rzeczą zatem było zastanawianie się przez te następne 16 kilometrów gdzie ja będę startował za rok. Oczywiście lekko się zgrywam bo to pytanie jest w pewnym sensie naturalne, ale w tym momencie dla mnie było trochę zabawne 🙂 . Tak czy inaczej, wszystko odbywało się w super miłej atmosferze. Każdy z którym rozmawiałem wyrażał szczery podziw i uznanie dla wyniku. Potem tak się nad tym zastanawiałem, że my sportowcy – a za takiego się uważam – oceniamy swoje dokonania o wiele surowiej niż by to wynikało z obiektywnego podejścia. Nie do końca potrafimy dłużej celebrować sukcesy i doceniać swoje wyniki. Zawsze szukamy tego co się nie udało i na siłę próbujemy wyciągnąć to na pierwszy plan. Przykład – już w drodze do hotelu zastanawiałem się co muszę zrobić lepiej w moich przygotowaniach do WFL w 2019 roku 🙂 . Przecież ja nie mam nawet tak w pracy. Po udanym projekcie znajdzie się chwila wytchnienia i „napawania” sukcesem bez planowania co będzie dalej. W bieganiu u mnie z tym jest jeszcze średnio 🙂 .
Ale jaki odpoczynek
Po powrocie do hotelu krótka relacja dla dziewczyn jak to było łatwo na trasie i w ogóle wszystko to banał 🙂 . Wybiłem im z głowy pomysł, o jakimś miałkim odpoczynku przed TV z butelką wody. NIC z tych rzeczy – idziemy w miasto 🙂 . Zerknąłem jeszcze w telefon – smsy, nieodebrane telefony, lampek na facebook tyle to w życiu nie widziałem. Oddzwoniłem tylko do mamy, żeby nie myślała że tutaj jest jakieś cierpienie po biegu. Przed samym wyjściem jeszcze nalot wysłanniczki hotelu, ale z gratulacjami 🙂
Były jeszcze welcome drinki 🙂
Zszokowany wziąłem prysznic i około 21-szej byliśmy na poznańskim rynku. Ja, rodzinka, do tego piwo, steki, szparagi – jak niewiele trzeba żeby było WSZYSTKO 🙂
Końcowa refleksja
Kolejny raz bieg w Poznaniu okazał się dla mnie wyjątkowy. Rok temu wykręciłem swój dobry wynik a w tym roku wykręciłem miejsce powyżej swoich oczekiwań – 1. w Polsce i 9. na Świecie. Aż się boję, że za rok to może być już tylko gorzej 🙂 . WingsForLife jest niepowtarzalny. U mnie dochodzi płaszczyzna rywalizacji i chęci poprawiania rekordów życiowych, ale sens biegu jest dużo głębszy.
Następna sprawa to samo wsparcie idei tego wydarzenia. To że nie starczyło pakietów startowych, macie kontuzję i nie możecie pobiec czy wystąpiły inne przeciwności, nie jest równoznaczne z tym, że nie możecie się do tego przedsięwzięcia dołożyć. Na oficjalnej stronie jest taka możliwość (przekaż datek).
Jeszcze słowo o pucharze – jeśli mocno tego pragniecie, będziecie mogli mieć go dla siebie. Szczegóły będą w odpowiednim czasie.
A na koniec podziękowania dla wszystkich za przemiłe słowa i gratulacje, dla chłopaków z Citizen klub za pomoc na trasie! Już teraz mam +1000 do motywacji by przeżyć takie chwile ponownie 🙂 . Oby to nie był tylko słomiany zapał. Ale maratończyk ze słomianym zapałem? To się po prostu NIE zdarza 🙂 .
Pozdro!
Spanikowany Dariusz, jak czarny śnieg 😉 Zazdroszczę spokoju ducha i gratuluję wyniku!
dzięki! 🙂
Gratulacje za walkę i wynik. Tego dnia byłeś nie do pokonania. Pierwsza dziesiątka na świecie brzmi dumnie. Niech kolano szybko wraca do formy.
dziękuję – kolano ma się lepiej, jutro będzie kontrolna piąteczka zrobione. Pozdro!
Mega gratulacje za rewelacyjny wynik! 🙂 Mam nadzieję, że kolano szybko da o sobie zapomnieć, życzę kolejnych udanych startów!
dziękuję
Gratulacje jeszcze raz!! Celebryta normalnie ;), jeszcze kilka startów to kamery zaczną odwiedzać ul Księcia Janusza 39 😉
ps. duża dawka motywacji,aby ruszyć z planem na 30 września
🙂 – no szykuj się na września
Gratulacje – trochę się naprodukowałeś witaminy D 😉
o tak – w zasadzie mam permanentną koszulkę na sobie 🙂