Dawno, dawno temu 🙂 a konkretnie gdzieś w połowie sierpnia, dostałem informację od Pana Marka Troniny – organizatora Maratonu Warszawskiego – o finalizacji list na wrześniowy start. Oczywiście z tyłu głowy miałem start w tej imprezie. W końcu jest to mój ulubiony maraton – startuję tutaj od 2008 roku 🙂 Mimo determinacji Pana Marka w doprowadzeniu do organizacji tej imprezy – polecam ten wpis z końca lipca – obstawiałem, że to co się maksymalnie uda to „bieg wirtualny”. Ponadto przede mną były Mistrzostwa Polski na 100 km i wielka niewiadoma co po takim długim biegu powie mój organizm. Maraton był rozgrywany 27 dni po mistrzostwach. A że setka była moim debiutem, to niewiadoma była jeszcze większa. Podszedłem do tego jednak po swojemu tzn: a dlaczego ma być źle, jak może być dobrze??? 🙂 Wyraziłem silną chęć udziału w imprezie i skupiłem się ponownie na nadchodzącym starcie w mistrzostwach.
Setka nie zabrała mi wszystkich sił. Trudności podczas biegu w Pabianicach nie pozwoliły na dojechanie organizmu. Wystarczyło to jednak na zdobycie Mistrzostwa Polski – pisałem szerzej o tym tutaj. Po 4 dniach od zawodów biegałem już lekkie rozbiegania na całkiem dobrym tętnie.
Teraz już trzeba było myśleć o następnym wyzwaniu – maratonie. Niestety tutaj nie ma cudów – takich zawodów jak 100km nie da się dobrze zregenerować w 2-3 tygodnie. Drugi problem to zupełny brak biegania na moich prędkościach około maratońskich tj. 3’25”/km. Takiego tempa nie dotykałem od ponad dwóch miesięcy. Patrząc na kalendarz, został mi do dyspozycji tydzień na szlif formy pod maraton. Nie ryzykowałem już z mocnymi treningami – wcisnąłem tylko trzy 12-to kilometrowe żywsze biegi. Oj to nie były łatwe kaemy 🙂
W międzyczasie – dwa tygodnie przed startem – wszedł treningowy maraton w ramach Boston Virtual Marathon. Byłem zającem dla Dariusza Korzeniowskiego. Biegliśmy na świeżo oznaczonej, mojej pętli treningowej na Ursynowie. Nadarzyła się okazja, żeby choć w części zrewanżować się za pomoc Dariusza w moich dotychczasowych maratonach.
Maraton na pętlach
W tym roku Maraton Warszawski rozgrywany był w 4 seriach po 250 osób. Pierwsza seria ruszyła w sobotę o 16:00, druga seria o północy. Ja zostałem przydzielony do trzeciej, teoretycznej najszybszej serii. Startowaliśmy o godzinie 8:00 w niedzielę. Czwarta fala wystartowała o 13:00. Oprócz biegu stacjonarnego rozgrywany był też bieg wirtualny (z aplikacją)
Trasa zlokalizowana w samym centrum Warszawy – doprawdy jestem pełen podziwu jak to się organizatorom udało zrobić. Start na Placu Teatralnym. Nie licząc początkowej małej pętli, do przebiegnięcia mieliśmy 8 okrążeń, każde o długości 5 kilometrów. Generalnie przywykłem już do biegania po pętlach. Jedyną słabością było 17 nawrotek.
W przeddzień startu wieczorem, nastąpiło załamanie pogody. Temperatura spadła do około 11 stopni, zaczęło padać i wiać. Czy się tym przejąłem? Co za pytanie 🙂 – nie martwię się tym na co nie mam wpływu. Będzie chłodniej to się mniej wypłukam z elektrolitów.
Przedstartowa analiza
Przed startem zastanawiałem się co w tym biegu będzie można ugrać. Mini analiza wyglądała mniej więcej tak:
Plusy: dobra grupa, w końcu szansa żeby nie biec samemu; bieg na pętli; chłodno
Minusy: krótki okres regeneracji po pabianickiej setce; brak obiegania na prędkościach maratońskich; śliska nawierzchnia; dużo nawrotek; prawdopodobnie bieg w słabych warunkach (deszcz,wiatr)
Jak widać wynik 5 do 3 na korzyść porażki 🙂 Oczywiście przekłamanie jest takie, że każdy czynnik ma różny wpływ i dodatkowo ten wpływ jest bardzo trudno oszacować. Ponadto, kto powiedział, że powyższa lista jest pełna, chociaż nie wiem o co mógłbym ją jeszcze uzupełnić.
Z taką oto wiedzą i przemyśleniami jechałem na start. Lekkim wyzwaniem było wprowadzenie się w przesadny optymizm. Ale ja lubię wyzwania 🙂
Rywale
Tym razem w stawce nie było braci z innych kontynentów. Ograniczenia około COVID-owe spowodowały, na starcie stanąłem ze znanymi mi biegaczami a wśród nich:
Kuba Nowak zawodowiec, który robi rozbiegania w moim tempie maratońskim 🙂
Wojtek Kopeć – człowiek ze stali z życiówką dobre kilka minut lepszą od mojej
Łukasz Oskierko – szybki zawodnik, który już testował granicę 2h 20min w maratonie
Paweł Kosek – perspektywiczny kocur z lepszym rekordem życiowym ode mnie
Bartek Falkowski – zawodnik, który swoim obciążeniem treningowym zawstydziłby niejednego zawodowca 🙂
Start 42. Maratonu Warszawskiego
Z nieobecnych to na pewno Piotrek Mielewczyk i Bartek Olszewski – z nimi byłby komplet. W tej stawce tylko Bartek Falkowski był przeze mnie do ogrania – reszta zdecydowanie poza moim zasięgiem.
Do tej pory w 12-tu startach w Maratonie Warszawskim 7 razy kończyłem w pierwszej dziesiątce – szczegóły tutaj. Tym razem podchodząc matematycznie, skazany byłem na 5. miejsce. No ale matematyka to jest w szkole. Gdyby działała w maratonach, to już o 8:00 moglibyśmy rozdzielić miejsca i wracać do domu 🙂
Start
Niedzielny poranek to prawdziwy test psychiki – jechać do centrum i latać w tym deszczu, czy może zostać z filiżanką kawy w domu 🙂 To nie są dylematy dla zwykłych ludzi. Obejrzałem walkę w UFC Błachowicza z Reyesem. Dobijałem do HRmax, ale były mega emocje. Ostatecznie, jak to wszyscy doskonale już wiedzą, Błachowicz został mistrzem!!! Po tych emocjach moje nastawienie było bardzo waleczne.
Na miejscu lekkie zamieszanie maseczkowo-proceduralne, ale przebrnąłem. Zrobiłem mini rozgrzewkę i mogłem atakować dystans.
Ruszyliśmy spokojnie. Od razu Łukasz objął prowadzenie, dając wszystkim do zrozumienia że jest dziś mocny. Reszta jakby trochę zaspana. Początek na wyczucie, jaka jest przyczepność na zakrętach no i oczywiście na tych nieszczęsnych nawrotach. Jak dojdzie zmęczenie to może być ciężko się tam wyrabiać. Na szczęście same nawrotki były na asfalcie a nie na kostce i przyczepność mimo deszczu była naprawdę zadowalająca. Wiadomo, że trzeba było wyhamować prawie do zera, ale nawet gdyby było sucho to inaczej by się tego zrobić nie dało. Większe problemy były na zakrętach ulicy Ossolińskich, szczególnie prawy zakręt w Krakowskie Przedmieście. Tam było lekko z górki i zwykle tempo oscylowało w okolicach 18 km/h i szybciej.
Przepaliliśmy pierwszy kilometr w żółwim tempie 3’30” i to było najwolniejsze tempo tego dnia w moim wykonaniu. Za chwilę wskoczyliśmy w okolice 3’25”/km i czasami testowaliśmy granicę 3’20”. Na czele mocno pracował Łukasz i co dziwne Bartek. O ile Łukasz ma mocne papiery na szybkie bieganie to Bartek biegł dużo powyżej swoich możliwości. Tu trzeba uważać – w maratonie jest tak, że w sprawie kredytu zaciągniętego podczas początkowych szarż około 30-go km potrafi zgłosić się komornik 🙂
Robiąc mini analizę wyników końcowych widzę, że w pierwszej połowie biegł z nami jeszcze jeden zawodnik Marcin Soszka, ale trzymał się cały czas z tyłu.
Do dyktowania tempa włączał się coraz częściej Kuba. Wojtek i Paweł wyraźnie trzymali się z tyłu. Wojtek zapewne nie był pewny swoich sił po lekkiej infekcji, Paweł wyglądał od początku, że szykuje się na mocną końcówkę i raczej walkę o miejsca – krył się więc za grupą 🙂
Ja z początku próbowałem biec jak Kipchoge w Wiedniu tzn. trzymać się w środku grota uformowanego z zawodników prowadzących 🙂 Ale po pętli rozprowadzającej zdecydowałem, że bez względu na samopoczucie przynajmniej jeden kilometr na każdej pętli będę na prowadzeniu. Miałem oczywiście z tyłu głowy, że końcowe kilometry mogą być dla mnie trudne ze względu na niewystarczającą regenerację po setce. Zawsze jednak przedkładam uzyskanie lepszego czasu nad zajętym miejscem. W rzeczywistości na prostych biegliśmy tzw. ławą czyli obok siebie.
Za często biegliśmy „ławą” – można to było zrobić lepiej
Przez pierwsze kilometry próbowałem złapać odpowiedni rytm tak, żeby oswoić się z prędkością 3’25”/km. Szybko udało się złapać komfort i trzymać to tempo. Nawet szybsze kilometry w okolicach 3’20” – czyli moje tempo półmaratońskie – spokojnie były do wytrzymania.
Bieg do półmetka jak zwykle nie był zbyt emocjonujący. W grupie biegnie się łatwiutko, czasami dasz zmianę, coś się dzieje, kilometry szybko lecą. Popatrzysz na innych, w myślach skrytykujesz technikę rywali 🙂 no jest czym zająć głowę. Co innego gdy biegnie się samemu – tam nie można pozwolić sobie na dłuższą chwilę zadumy. Koncentracja na tempie poszczególnych kilometrów musi być zachowana cały czas. Teraz biegłem, zerkając co kilka kilometrów na tempo upewniając się, że jest dobrze.
Do połowy dystansu dotarliśmy w czasie lekko powyżej 1h 12 min (3’25”-3’26”/km). Mój GPS przez te zakręty trochę niedoszacował tempa – w rzeczywistości było trochę szybciej. Najważniejsze jednak, że tempo było bardzo równe.
Wiedziałem, że muszę uważać na odcinku między 20 a 30. kilometrem. Tam często pojawia się u mnie lekkie znużenie dystansem i łatwo złapać jakieś wolne kilometry. Jednak w grupie okazało się to obawą na wyrost. Wszystko szło idealnie. Nie odczuwałem żadnych trudów biegu. Nawrotki wchodziły gładko, szybkie zakręty brałem szeroko minimalizując ryzyko upadku.
Zbliżaliśmy się do 30. kilometra. W tych okolicach dystansu zwykle coś ciekawego powinno się już dziać 🙂 Może nie spodziewałem się jakichś ostrych ataków i przyspieszeń – trochę zbyt wcześnie, ale jeśli chodzi o jakieś kryzysy to już nastał czas. Po części miałem rację – jeszcze przed 30. km do Bartka zapukał komornik w sprawie tempa z pierwszej części dystansu 🙂
Pomyliłem się jednak co do drugiego tzn. przyspieszania. Kuba zerwał tempo i uznał, że to jest ten moment by się z nami rozprawić. Potencjał miał nieporównywalny z resztą grupy. Paweł, Łukasz i Wojtek zabrali się z nim a ja zostałem jak ten cielak 🙂 – sam.
Tacy koledzy – uciekli i nic nie powiedzieli 🙂
Nie wiem co wtedy myślałem, chyba że jest zbyt szybko. A było szybko bo w okolicach 3’15”/km. Nastąpiła u mnie jakaś niemoc modułu decyzyjnego 🙂 coś się odlutowało. Patrzyłem jak z każdym krokiem uciekinierzy się oddalają i jakoś za nimi nie gnałem. Zanim wróciło trzeźwe myślenie to o pogoni mogłem zapomnieć. Na nawrotce upewniłem się, że są na tyle blisko żeby nie robić z tego afery, ale z drugiej strony na tyle daleko, że pojedynczym zrywem ich nie dopadnę. Biegłem na 5. pozycji czyli tak jak wskazywała przedstartowa matematyka. Ale decydująca faza maratonu dopiero się zaczynała.
Trzymałem swoje tempo w okolicach 3’26”/km. Z czołowej grupy dosyć szybko odpadł Wojtek. Nie zdołał się też zabrać ze mną gdy go mijałem – miał lekki kryzys. Wskoczyłem tym samym łatwo na 4. pozycję. Na 30-tym kilometrze Wojtek tracił do mnie 8 sekund a ja do uciekinierów 20.
Pięć kilometrów dalej tj. na 35. kilometrze traciłem do czołówki już 38 sekund. Teraz nie patrzyłem na zegarek, biegłem mocnym, ale komfortowym jak na tę część wyścigu tempem. Widzę w garminie, że były to okolice 3’27”/km. To jeszcze nie był czas, żeby dawać z siebie za dużo. Powiększałem swoją przewagę nad Wojtkiem i Bartkiem, którzy wyraźnie słabli.
Z czołowej trójki zaczął odpadać inicjator ucieczki – Kuba. Miałem jednak do niego już sporą stratę, pewnie jakieś 150-200 m, ale ostatnio odrabianie strat dobrze mi szło. Słyszałem mocny doping. Był m. in. kolega treningowy z Ursynowa – Marek 🙂 Jechał specjalnie metrem w ten zimny, deszczowy poranek, żeby postać 2,5 godziny na chodniku i kilka razy krzyknąć. Skąd tacy ludzie się biorą?? 🙂
Teraz ten doping mocno mnie pchał. Wyciskałem z tej trasy ile się da, a bieganie na pętlach w trudnych momentach ma potencjał. W 2019 roku końcowe kilometry w dodatku pod wiatr były bardzo przykre. Tutaj na nawrotach miałem pełen obraz sytuacji, widziałem, że Kuba wyraźnie słabnie, cały czas dublowałem zawodników – to mnie napędzało. Teraz walczyłem o podium w dużej imprezie.
Na 37. kilometrze, gdzieś w okolicach bramy Uniwersytetu Warszawskiego byłem już tuż za Kubą. Widać było, że jest z nim średnio, łatwo go minąłem. Nawet nie próbował do mnie dołączyć – we dwóch moglibyśmy szybciej gnać za czołówką. Byłem już na podium. Złapałem międzyczas 38. kilometra – 3’24” – jest git, nogi rozpędzone do kadencji 186, leciało się cudownie lekko. Po tych stu kilometrach w Pabianicach maraton wydawał się taki króciutki. Ledwo zaczęliśmy a tu już trzeba myśleć o finiszu. Odpalam powoli wszystko co pozwoli się mocniej rozpędzić. Włączam mocniej ręce, zwiększam nieznacznie długość kroku, dokładam szybszą kadencję. Wszystko stopniowo bez zrywów – jest czas. Szkoda tylko, że nie można jeszcze zrzucić paliwa 🙂 Widzę w garminie, że kadencja wzrosła do 188 – prawie jak u naszego olimpijczyka z Rio, Artura Kozłowskiego. On biega na rytmie 190.
Pędziłem ulicą Miodową, w zasadzie to frunąłem, nawet wiatr mi w tym momencie nie przeszkadzał. Liczyło się tylko to, żeby zbliżyć się do czołówki. Na wysokości Sądu Najwyższego, na 39. kilometrze chcąc ominąć próg zwalniający zbliżyłem się bezsensownie do prawej krawędzi i lewą nogą nadepnąłem nieszczęśliwie na krawężnik. Szatański kawał wystającego czegoś oddzielającego ulicę od jakiejś ścieżki rowerowej. W deszczu ciężko było to zobaczyć. Wiadomo – mój błąd bo przecież miałem całą trasę dla siebie. Coś się urwało po zewnętrznej stronie kostki. Zwolniłem, żeby ocenić czy da się biec dalej. Gdyby nie to, że byłem na 3. pozycji pewnie bym mocno odpuścił i dotruchtał do mety minimalizując skutki urazu. Organizm jednak w emocjach, na adrenalinie potrafi w dużym stopniu zamaskować ból. Marcin Chabowski na Półmaratonie Praskim biegł ze złamaniem zmęczeniowym stopy i wygrał 🙂
Przez kilkadziesiąt metrów miałem zagadkę co dalej, ale na szczęście nie było dużo czasu na dumanie. Powoli wróciłem do szybszego tempa. 39. kilometr jeszcze skleiłem w 3’25”, ale tylko dlatego że początek był szybki. Nawrotka w lewo weszła gładko chociaż pokonałem ją prawie w stójce. Czekały mnie jeszcze 3 zakręty w prawo i tych się obawiałem. Było słabo jednak jak teraz patrzę to wcale tak dużo nie straciłem. Weszły ostatnie dwa kilometry średnio po 3’29”. Trudny odcinek ulicą Ossolińskich, lekko pod górę, zakręt w prawo w ulicę Focha, tam duża kałuża którą trzeba przeskoczyć 🙂 i już nic mnie nie zatrzyma. Mijam jeszcze kolegę – Roberta Makulca – daje doping, ale ja już nie chcę mocno finiszować, chcę tylko dobiec. Ból jest mocny ale nie paraliżujący – mogę biec tylko trochę mniej dynamicznie. Biorę ostatni zakręt w lewo i widzę zegar – tylko co tam się wyświetla??? Zbliżam się, łapię ostrość, chyba widzę gdzieś 24?? No dobra to jeszcze zrywam się na ostatnie 70 metrów. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że był to bieg na nowy rekord życiowy.
Kończę kolejny najszybszy maraton w życiu z przepięknym wynikiem 2h 24 min 43 sec zajmując 3 miejsce. O ile miałem już dłuższą chwilę, żeby oswoić się z 3. miejscem, to rekord życiowy był dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Ależ to jest cudowne uczucie! Podczas całego biegu zerkałem na wyrywkowe kilometry – nie miałem żadnej wiedzy na jaki czas biegnę. Oczywiście kilka razy przewinęła się myśl jaki może być rezultat końcowy i obstawiałem przedział 2:25-2:26. Tak czy inaczej – podwójna radość 🙂
Zaraz na mecie zostałem zgarnięty na kontrolę antydopingową – tutaj już mocno noga dawała o sobie znać. Przemarznięty wróciłem do domu. Minęło dłuższą chwilę zanim przestałem dygotać. Na szczęście żadnego przeziębienia z tego nie było.
O 16:00, pomimo opuchniętej już mocno kostki pojechałem z Katarzyną 🙂 na dekorację. 3. miejsce zostało docenione obrazem Pani Kamili Krętuś, pamiątkową statuetką, bonem paliwowym PKN Orlen no i czekiem 5k – nie wiem czy nie z zastrzeżeniem wydania go tylko na słodycze 🙂
Analiza postartowa
Taktyka na ten bieg była odmienna od tych, które wybierałem na poprzednich maratonach. Wynikało to głównie z tego, że tym razem była perspektywa biegu w grupie. Nastawiłem się, że do 30-go kilometra biegnę spokojnie a potem zaczynam przyspieszać proporcjonalnie do zapasów energii jakie będą. Ta taktyka do końca się nie udała, mówiąc wprost trochę mi ją popsuł Kuba 🙂 Tak mocne szarpnięcie na tym etapie biegu było zupełnie niepotrzebne.
Jeśli chodzi o liczby to bieg był niesamowicie równy. Tempo z całości wyścigu wyglądało jak niżej. Dla porównania wklejam moje dane sprzed roku:
42. Maraton Warszawski – 2020 r międzyczasy
41. Maraton Warszawski – 2019 r międzyczasy
Ale powyższe dane są trochę mylące. Pokazują tempo całości dystansu a nie poszczególnych odcinków. Ciężko dostrzec, że końcówka zdecydowanie lepsza była przed rokiem. Tutaj to widać lepiej:
Porównanie tempa poszczególnych odcinków w 2020 i 2019
Teraz widać wyraźnie, że w tamtym roku ostatnie dwa segmenty wyścigu były dużo szybsze. Mimo samotnej walki byłem w stanie przyspieszyć. W tym roku niestety uraz pod koniec mi to uniemożliwił. Trzeba się jednak cieszyć, że zdołałem to w ogóle ukończyć.
Rezerw do dalszego uszczuplania sekund z nowej życiówki jest dużo. Same nawroty porwały mi cenne sekundy. Gdyby wyeliminować to nieszczęście z nogą pod koniec, poprawić wszystko to co napisałem na początku po stronie minusów, to wyjdzie z tego piękny czas.
Tak czy inaczej jestem gotowy jak nigdy dotąd do ewakuacji ze strefy 2h 24 min i wskoczenie do przedziału 2h 23 min ! I sam jestem sobie świadkiem, że zrobię to! 🙂
Podsumowanie
Tegoroczny maraton z wielu względów – głównie około COVIDowych – był wyjątkowy. Dla mnie z racji podwójnego sukcesu był bardzo szczególny. Drugi raz w karierze stanąłem na podium na takim dystansie (w 2019 r. byłem trzeci w Koral Maraton). Już ósmy raz poprawiłem swoją życiówkę. To jest dla mnie coś porównywalnego do zdobytego przed miesiącem Mistrzostwa Polski! Mimo, że moja lewa kostka jest teraz dwa razy większa i czeka mnie prawdopodobnie 2-3 tygodniowa przerwa od biegania, to zaciesz nie schodzi z twarzy 🙂
Po raz kolejny w osiągnięciu tego sukcesu bardzo pomogło mi nastawienie psychiczne. Trening mentalny ma potężną moc! I chociaż stosuję go w zupełnie autorskim wydaniu, nie przeczytawszy o tym żadnej książki czy artykułu – to widzę tutaj mega efekty i potencjał. Można pomyśleć „to jest jakiś nawiedzony fanatyk, który powtarza sobie co rano do lustra: jesteś zwycięzcą” 🙂 No to zupełnie nie tak chociaż znam kogoś kto mówił, że niektórzy tak robią 🙂 Ale nie chodzi o zakrzykiwanie rzeczywistości – to nie zadziała. Chodzi o synergiczne działanie i gromadzenie twardych argumentów (trening). Dopiero na końcu maksymalizacja wykorzystania zgromadzonego potencjału.
Przekonanie, że pomimo kilku trudności, ambitne cele są nadal osiągalne, jest warunkiem koniecznym do zabawy w ściganie/życiówki. Ja, pomimo tej srogiej, przedstartowej analizy takie przekonanie miałem. Należy zatem analizą się wspomagać, ale nie należy jej bezgranicznie ufać!
Na koniec – mega podziękowania dla organizatorów, Pana Marka Troniny za zaproszenie i możliwość uczestnictwa w tej imprezie! Dzięki dla wszystkich kibiców za doping na trasie – słyszałem Was na każdej pętli. Przy pustych „trybunach” na bank byłoby wolniej 🙂 Dziękuję także grupie wsparcia z Garwolina która dbała na każdej pętli o dostawę energii. Dzięki Panowie!
No i oczywiście dziękuję wszystkim biegaczkom i biegaczom za to, że ustępowali nam miejsca gdy byliśmy szybsi. Byli też tacy co wirtualnie byli ze mną i zaciskali za mnie kciuki – dzięki!
Teraz dla mnie sezon się skończył i jestem w 100% spełniony! 🙂
Wyniki – Pierwsza dziesiątka klasyfikacja open
Wygrałem równowartość 555 pudełek ptasiego mleczka lub 6224 grześków
Gratulacje !!!
Zdrowia życzę i nowych rekordów.
Pozdrawiam
dzięki
brawo
Świetna relacja, aż się czuje te emocje przed startem 🙂