Jeszcze czuję jak mi się odbija izotonik z Wingsa w 2020 roku. Wtedy lekko wydygani ze strachu przed patrolem policji lataliśmy z chłopakami na pętli na Ursynowie. Pamiętam, że po skończonym biegu, dotruchtałem do domu z bolącymi łydkami, otworzyłem zmrożoną puszkę pysznej pepsi i dowiedziałem się, że wykręciłem 3 wynik na świecie.
Wydawało mi się, że jestem już na biegowym szczycie i zacząłem szukać drabiny żeby powoli schodzić 🙂 Ale, nie – na szczycie okazało się że jest kolejny mur i stoi następna drabina po której znowu się wspiąłem. Tam wyhaczyłem Mistrzostwo Polski na 100km w Pabianicach. Wtedy to już chciałem zejść trochę niżej – wiadomo wysoko jest ciasno, powietrze jest rozrzedzone 🙂 no i medal na szyi trochę ciąży. Spojrzałem nieśmiało lekko w górę a tam kolejny mur i kolejna drabina – no nic, IDĘ! Wszedłem a tam leżało 3 miejsce w Maratonie Warszawskim i nowy rekord życiowy – wziąłem to. Byłem już tak wysoko, że to groziło chorobą wysokościową 🙂
W domu na pełnym wokalu pytałem dziewczyny: „Halo Grażyny, chwila – czy to wszystko się dzieje naprawdę?„. Sukcesy przychodziły częściej niż przeciętny człowiek kicha. Czy w kolejnym roku można było oczekiwać jeszcze więcej?
Jeśli polegać tylko na suchych danych i wiedzy to już za wiele nie można pragnąć. Tylko, że od wiedzy jest jeszcze coś ważniejszego: WYOBRAŹNIA. Ta w przeciwieństwie do wiedzy nie jest ograniczona. Wyobrazić możemy sobie wszystko, no może z wyjątkiem tego, że wszamanie jednego malutkiego nietoperza może skończyć się światową pandemią 🙂
Wszystko extra, ale mamy rok 2021 i duża szuflada do zapełnienia kolejnymi sukcesami. W marcu bieg 6-godzinny i kolejny rekord – ponad 91km. Trzy chwile oddechu i już był Wings 2021 na horyzoncie. Potrenowałem mocniej jakieś 2 tygodnie i trzeba było luzować bo wjeżdżał tapering razem z carbo-load – dwa słowa które rozumie każdy maratończyk i ultras – no może triatloniści jeszcze też coś kojarzą 🙂
Trasa
W tym roku podobnie jak w poprzednim z wiadomych względów Wings rozgrywany był w formie wirtualnego biegu. Do wyboru na oku mieliśmy kilka tras. Na warszawskim AWF, na kampusie SGGW, w lesie kabackim albo u mnie na pętli. Czyli w sumie te same dylematy co przed rokiem. U mnie pod domem jest cudownie 🙂 Z minusów – bo takie też są – trasa jest lekko pofałdowana co podczas biegu wybija trochę z rytmu. Nawierzchnia nie jest też tutaj zbyt równa. Kostka ma już swój wiek, ale nie ma tragedii. Dodatkowo osłona przed słońcem jest raczej żadna. Jeśli chodzi o osłonę przed wiatrem to zależy jak wieje, ale zawsze gdzieś jest czołowy. Uznaliśmy, że jak temperatura będzie poniżej 40 stopni 🙂 to nic nie zmieniamy. We czwartek przed weekendem było już pewne – wystawiam stolik i latamy u mnie. W niedzielę od samego rana pogoda w sam raz na wycieczkę nad Zegrze na żagle – piękna lampa i wiatr. Do końca miałem nadzieję, że nadejdzie jakiś srogi niż znad Suwałk i zrobi styl, ale nie pykło.
Pętla na Ursynowie. Nalatane mam już blisko 4 tys. kółek
Startujemy
Startowaliśmy w team Accelerating Poland w składzie: Dariusz Korzeniowski – (DkRunner) – kapitan; Amelia Korzeniowska – najmłodsza w stawce; Piotr Żubiński; Marek Kruszyński; Paweł Łoczewski; Jacek Klimczak – przyjechał specjalnie z okolic Jarocina; Kamil Bajura, Julian Majchrzak (Julian Ogień); Marcin Stachowicz i Piotr Tomczyk.
Ekipa zebrała się liczna, zróżnicowana pod względem wiekowym i z różnymi celami na ten bieg.
Przed startem czas gna, z każdym chciałoby się coś pogadać no i przybić potężna pionę jak Schwarzenegger z Carlem Weathersem w „Predatorze” 🙂 Dodatkowo, trzeba się upewnić, że appka Wingsa na telefonie wystartowała, że jest włączona transmisja danych, bateria na 99% i w zasadzie tyle. Na rozgrzewkę prawie mi nie starczyło czasu. Kilka skłonów i wymachów – zawsze mam niedosyt, że przed ultra ta rozgrzewka jest taka chudziutka.
Mamy godzinę 12:58, gapimy się w telefony głaszcząc szybki – jak nastolatki. Słońce praży wiatr wieje, okrzyki „powodzenia” no i leniwie ruszamy.
Początek spokojny. Utworzyły się grupki: Jacek z Piotrkiem Żubińskim, dalej lekko za nimi DkRunner, Julian i Piotr Tomczyk. Ze mną ruszył Marcin Stachowicz i Stasiek na swoim składaku 🙂 Najmłodsza uczestniczka Amelka ruszyła w towarzystwie Marka – On też na rowerze. Plan był taki, żeby w okolicach mojego 30. kilometra Marek zsiadł z roweru i pobiegł ze mną jakieś kilometry.
Po pierwszym okrążeniu trochę zapał u mnie zelżał – niestety słońce i dziki wiatr pokazały, że trzeba lekko zweryfikować tempo i nie szarżować. Przed rokiem mieliśmy o 8 stopni chłodniej i trochę wiatru – nie tak silny jak w tym roku, ale też coś targało. U mnie jednak z tym zwalnianiem to nie jest tak prosto – zadziałało tylko na chwilę. Mimo że chciałem kręcić się w okolicach 3’40”/km to było szybciej.
Nuuudaa…
W maratonie a tym bardziej w ultra na początkowych kilometrach szukam nudy. Tutaj nie ma potrzeby wychodzić nabuzowanym emocjami na start. Trzeba trochę być znudzonym, można być nawet zaspanym 🙂 Inaczej po prostu nie starczy koncentracji na cały dystans. Biegnę więc pierwsze 5 km, patrzę jakoś na międzyczasy, ale bardziej żeby ocenić gdzie dzisiaj jest poziom komfortu. Trudno to ustalić bo na każdej prostej inne warunki. Nie ma mowy o równym tempie.
U mnie tempo komfortowe to takie, że jakby „samo się biegnie”, trudno to precyzyjnie opisać, ale chodzi o to że wysiłek który wkładam jest na minimalnym poziomie. Nie szarpię, nie jest to przesadnie dynamiczne bieganie coś jakbym chciał oszukać, że biegnę a tak naprawdę to się mocno obijam 🙂
Obok jedzie Stasiek, coś tam sobie gadamy. Tak czy inaczej czasu jest dużo. Jeśli nie wydarzy się nic złego to szacuję polatać około 4 godzin.
W tym roku wziąłem sobie mocno do serca, że lepiej ogarnę nawadnianie. W przeciwnym wypadku to słońce poskłada mnie jeszcze przed maratonem. Nie da rady jak przed rokiem lecieć przez 4h na 600ml izotonika.
Na trasie jest raźno – towarzystwo się trochę rozproszyło, czasami kogoś wyprzedzam. Trasa jest płaska i jak widać niżej trochę nierówna. Biegnąc nieumiejętnie można się trochę uszarpać 🙂 Najtrudniejsza jest ta minimalna zmiana rytmu. Im więcej kilometrów w nogach tym jest to bardziej uciążliwe. Jednak wolę takie minimalne pagórki niż jakieś długie, srogie podbiegi.
To początek, więc jeszcze uśmieszki na twarzach 🙂
Wracając do tempa – ten mój spokojny początek to 3’32”/km 🙂 a potem to już w zależności od warunków – pod wiatr zbliżałem się do 3’40”/km a z wiatrem ponownie do 3’30”. Dyszka weszła w 35’47” (3’35”/km) a połówka 1h 16’10” (3’37”/km).
Swoją świeżość po półmaratonie określiłbym na mocne 4,8 w skali 1-5 🙂 także było doskonale. Szacunkowo wychodziło że maratonik zaliczę w okolicach 2h 32min czyli tak jak przed rokiem. Wtedy biegłem w zasadzie podobnie z tym że za bardzo szarpałem tempem przez to traciłem dużo sił. Jeszcze rano w dniu startu, planowałem biec trochę wolniej niż przed rokiem. Teraz widziałem to zupełnie inaczej, ego komunikowało: „dobrze biegniesz Dariusz, leć i nie zwalniaj„ 🙂 Po połówce nie zwolniłem, wręcz przyspieszyłem.
Pierwszy trud
W okolicach 34. kilometra dołącza do mnie Marek, Lecimy zatem we trzech ja, Marek no i Stasiek. Jest raźniej, ale czuję już lekko kaemy w nogach. Gorąc drenuje elektrolity i wiele z tym nie zrobię, można to tylko opóźniać. Już coraz częściej zahaczamy o tempo 3’40”/km. Wiatr jakby bardziej doskwierał, słońce jakoś mocniej pali 🙂 W większości przyczyna tych niedogodności to narastające zmęczenie.
Już przed 40-tym kilometrem pojawiła się duża niemoc. Łydki zaczęły drzeć twarz: „kończymy!„. Już kilka razy w mojej „karierze” takie okrzyki słyszałem. Moje ego: „Oesu dopiero 40 km i już pozamiatane??? Jak to kończymy? Tyle picia przygotowane – ni uja, nie ma! Lecimy! 🙂”
Zacząłem pić większe łyki izotonika. Diagnoza na szybko była taka, jak wspominałem – jednak elektrolity zostały wyssane z ciała i będzie z tym jeszcze gorzej. Nie wiem czy aż tak dobrze to namierzyłem, ale po dwóch okrążeniach bunt został stłumiony. W zasadzie to afera przeniosła się z łydek do prawego boku, tuż nad biodrem. Za chwilę czuję, jakbym dostał w to miejsce pięścią tak twardą jak zeszłoroczny lockdown. Muszę się na chwilę zatrzymać bo jest mocno przykro i nie da się biec. Kilka skłonów i ponownie lecę.
Tempo trochę spadło, ale w takich chwilach tego nie kontroluję. Co tu patrzeć na tempo jak w pewnym momentach nawet nie można biec. Powoli, z szacunkiem do bólu i ze spokojem jakoś ponownie układam te puzzle, żeby wszystko wróciło na swoje tory. Jeśli chodzi o prędkość to oczywiście jestem na równi pochyłej i lecę dół. Chodzi tylko o to, żeby za szybko się z niej nie zsuwać. Nie jest to jakieś drastyczne spowolnienie 2-4 sekundy na kilometrze.
Początek ultra
Zaliczam maraton poniżej 2h 32min i od teraz lecę ultra. Drugą połówkę zrobiłem szybciej o 30 sekund. To na pewno zasługa towarzystwa Marka. Z kimś biegnie się dużo łatwiej. Wyszedł zatem maratoński negativ split. Generalnie na tym etapie to jest troche chusteczkowo. Wszystkie członki ciała chciałyby rwać do przodu, ale jeden zły moduł się uparł no i nie daje rozwinąć skrzydeł. Trzeba być cierpliwym, jeszcze będzie dobrze, jeszcze coś odpalimy no tylko za chwilę 🙂 Teraz lecimy tak jak sytuacja pozwala.
Po 2h 47min na świecie „w grze” jest jeszcze 466 uczestników. W klasyfikacji generalnej jestem daleko – prawdopodobnie okolice 7-8 miejsca. U kobiet prowadzi Austriaczka a u panów Niemiec Weiss. Nie widać faworytów tzn. Rosjanki Niny Zariny i Szweda Arona (Aron jedzie na wózku). Nie ma też Floriana Neuschwander’a – rekordzisty Świata na 100k na bieżni.
Ze „strefy kibica” 🙂 doszła do mnie informacja o mojej lokacie. Jestem gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki. No cóż – inni też trenują i się rozwijają, nikt nie powiedział że będzie łatwo 🙂 Ja tu jednak negocjuję zupełnie inne, lokalne tematy. Szukam sposobu, żeby przezwyciężyć kryzysy.
W tym dyskomforcie przekraczam 50-ty km po 3h 01min z drobnymi sekundami. Czyli tracę do swojego tempa sprzed roku lekko ponad minutę. Minuta wolniej to nie jest dla mnie tak źle, nie ma co mdleć 🙂 Cały czas biegnie globalnie jeszcze blisko 300 zawodników.
Ale to chwilowy optymizm bo trud narasta. Jakby tego było mało pod lewym śródstopiem wyrósł, duży pęcherz mocno wypełniony płynem. Tak parzy, że z każdym krokiem czuję jakbym stawiał stopę na grzałce. Z tym już trzeba obchodzić się delikatnie bo jak pęknie to robi się żywa rana i zostaje zjazd do bazy. Tego bólu nie da się zagłuszyć czy przeczekać – z każdym kilometrem będzie gorzej. Po prostej nie ma tragedii, ale zakręty w lekkiej stójce bo nie ma jak złożyć się na łuku. W rezultacie tempo spadło i coraz częściej testowaliśmy 3’50”/km szczególnie na prostej wzdłuż ul. Roentgena – tam było pod wiatr.
Po 3h i 10 minutach samochód pościgowy jest na 44,5 kilometrze czyli jakieś 8 kilometrów za mną. Stawka już mocno uszczuplona bo mniej niż 100 osób kontynuuje rywalizację. Dużo odpadło w okolicach maratonu. Teraz zostali już ultrasi.
A u nas na Ursynowie dołącza do mnie na kawałek rundy Sebastian Zasępa (Team Zabiegane Dni). W takich momentach automatycznie się trochę przyspiesza, tak samo z siebie. Gdyby tak na każdej pętli doskakiwała nowa osoba 🙂
Na 51. kilometrze musi być u mnie chwila marszu bo z trzewiami jest kaplica. To samo na 52. i 53. km. Muszę odpocząć kilka sekund. Wpadają niektóre kilometry ze średnią powyżej 4’/km ale się nie poddaję i próbuję szukać luzu.
Powrót do gry
Trzeba mi było czekać do 55. kilometra aż agresja w moim prawym boku się skończy. Wróciłem ponownie na główny front walki – do biegu. Teraz w końcu mogłem nabrać lepszego tempa. Zaczęliśmy przyspieszać. Gdyby jedynym przeciwnikiem było zmęczenie bez tych zaczepnych potyczek – byłoby po prostu bajkowo.
Samochód pościgowy jest na 48. kilometrze, kończy zawody kolejnym zawodnikom. Po niespełna 3h 24 minutach nadal w grze jest 39 zawodników. Ja tymczasem przesunąłem się na pierwszą pozycję w klasyfikacji globalnej. U kobiet prowadzenie obejmuje Nina Zarina.
Klasyfikacja po 3 godzinach i 22 minutach
Marek nadal biegnie ze mną i to dosłownie „ze mną” bo sam by pewnie poleciał trochę szybciej. Szacuję, że sięgnę okolic 65-66 kilometra. Jest jeszcze maksymalnie dyszka do końca, zanim rozjedzie mnie samochód. Chyba czas zbierać się do dłuższego, kilkukilometrowego finiszu.
Biegniemy razem z Markiem do 60. kilometra, potem wsiada na rower i ponownie dołącza. Zrobił swój najdłuższy dystans na treningu – 26 km.
Długi finish
Jestem na 60. kilometrze, lekko ponad 3h 40min na trasie. Teraz lecę sam, ale już w srogiej obstawie rowerowej: Stasiek (bez zmian od początku), Marek z 26km biegowymi w nogach, Dariusz Korzeniowski który przywitał się z samochodem pościgowym na 40. km. Jest Tomek Szewczak – kolarz z Lenovo Team i wysłannik z Red Bull’a 🙂
Pięknie się biegnie w takiej obstawie. Najbardziej doskwiera pęcherz, który już porządnie się rozrósł. Na prostych można nabrać przyzwoitej prędkości, zakręty są jednak ciężkie. Biegnę jak przed rokiem w Nike Next – w tym temacie przed biegiem nie chciałem nic zmieniać. Zawsze to był taki solidny obuw, przede wszystkim wygodny a tu teraz takie zło. Wysoka temperatura zapewne się do tego mocno przyczyniła rozgrzewając stopę. W marcu w zimnie na biegu 6-godzinnym nie było takich problemów.
Globalnie tasujemy się z Aronem na pierwszej pozycji. Brak bezpośredniej rywalizacji na pewno nie wyciska ze mnie wszystkich pokładów mocy, ale to samo jest pewnie u Arona. Ze stawki odpadli już Florian z wynikiem 57,12km i Ivan Motorin (rekordzista WFL z 2019 roku) z wynikiem 59,93km.
U Pań z kolei jest już po biegu – wygrała zgodnie z oczekiwaniami Nina Zarina zajmując open 5. miejsce! Jej wynik to 60,16km!
Sytuacja na świecie po 3h46min (nadal walczy 7 osób)
Na prostych dociskam mocniej. Mięśniowo i oddechowo jest dobrze, ale nie chcę żeby mi się rana na stopie otworzyła. Próbuję to ograniczenie wyrzucić z głowy bo ewidentnie się tego zbyt mocno obawiam. Teraz już nie piję, lecę na tym co jest „zatankowane”. Wchodzą kilometry po 3’40” z grubszymi sekundami ale istotnie poniżej 3’50”/km. Jest dobrze – rok temu na tym etapie walczyłem o nieprzekraczanie 4’/km więc teraz jest o jakieś dwa nieba lepiej. Cały czas mogę przyspieszać!
Końcóweczka
Zaliczam 65. kilometr i teraz zwalniam kolejna blokadę. Taką który każdy ma tzn. jest ciężko bo dużo kilometrów w nogach, ale jak już jest 1-2 km do mety to jakoś magicznie daje się przyspieszyć. To uczucie na Wingsie jest niepowtarzalne – czujesz, że się zbliża koniec wyścigu, ale nie wiesz ile jeszcze zostało. Niby już finiszujesz, jednak nie idziesz na pełną moc, sprintem. Im szybciej finiszujesz tym dłużej biegniesz. U mnie tempo wskakuje na 3’38”/km i chętnie zmierza ku 3’30”/km. To już jest blisko, lecę jak na skrzydłach. Samochód mija mnie wirtualnie na ulicy Makolągwy po blisko 4 godzinach i 5 minutach. Mam zaliczone 66,2 km i 2. miejsce na świecie, 650 metrów za Aronem Andersonem – zwycięzcą!
Po biegu kilka słów „jak się biegło”, „czy się cieszę” 🙂 Aż zapomniałem, że ja chyba zmęczony jestem, w sumie to jakoś bardzo nie byłem. W ultra ta mniejsza intensywność biegu powoduje to, że nie ma aż takiego dyskomfortu jak np. po 10km czy półmaratonie. Tam palą mięśnie i płuca, tutaj jedynie czasami jakiś mini-skurcz potrafi złapać 🙂
Jeszcze dla biegowych geeków 🙂 zestawienie tempa podczas biegu i porównanie z dwoma innymi biegami – Bieg 6 godzin z marca 2021 i poprzedni Wings. Celem na najbliższe miesiące jest zasypywanie tych dołków z okolic 55. kilometra. Tam MUSI być płasko i wysoko 🙂
Podziękowania
To wszystko tak ładnie wygląda, że sobie biegnę mimo wiatru i kryzysów. W rzeczywistości jednak na to wszystko składa się dużo cegiełek a czasem wręcz cegieł 🙂 Stasiek jedzie cały czas ze mną na rowerze i podaje izotonika kiedy mi się zachce. Na 34. kilometrze dołącza Marek i mnie holuje 🙂 Mogę sobie zażyczyć cokolwiek i Stasiek to załatwi 🙂 Strefa kibica z każdym okrążeniem (a było ich ponad 27) daje doping. Na końcówce gdzie jest już trud dołącza obstawa rowerowa i wspiera w trudnych momentach.
Za to wsparcie wszystkim pięknie dziękuję. Oczywistym jest że bez tej pomocy na końcu wynik byłby inny.
To wszystko będzie odpowiednio omówione i uczczone na mieście już w najbliższy piątek (18-go) 🙂 – wcześniej nie było warunków.
Dodatkowo Wings daje niepowtarzalną atmosferę i poczucie, że jesteście częścią większego wydarzenia. W trudnych chwilach takie coś znakomicie motywuje. W sumie pobiegło nas ponad 184 tysiące w tym w Polsce 10,5 tysiąca. To są potężne liczby 🙂 Za wspólne bieganie i rywalizacje wielkie dzięki. Ta rywalizacja to także wkład w mój wynik.
Klasyfikacja globalna
Tak to wyglądało na koniec. Nad trzecim Brazylijczykiem była bezpieczna przewaga, dobrze że tego nie wiedziałem. Do Arona z kolei zabrakło niewiele – cudownie byłoby spotkać się z mistrzem w bezpośredniej rywalizacji w stacjonarnym biegu.