BiegamWingsForLifeZawody

Wings For Life World Run – czyli wspaniałe bieganie bez przesadnej spiny 🙂 które łączy ludzi z różnych parafii. Za tym biegiem stoją potężne liczby! W połączeniu z unikalną formułą, zacną ideą oraz udziałem zasłużonych w sporcie gwiazd, przyciąga coraz większe rzesze uczestników. Dariusza ten event wciągnął już 2017 r. i do tej pory trzyma za mordkę. Kto jeszcze nie wsiadł to tego pociągu ma szansą to zrobić a ja jako ambasador biegu, mam moralny obowiązek aby Was do tego zachęcić! 

Tytułem wstępu dla niewtajemniczonych: zasady biegu WFL – zasady Dla lubiących taplać się w minionych wydarzeniach: seria poprzednich relacji z WFL. Każdy rok to oddzielna historia chociaż zakończenia jakby podobne 🙂 : rok 2017, rok 2018, rok 2019, rok 2020, rok 2021, rok 2022, rok 2023
Noo przyznacie, że seria jest mocarna! A liczby stojące za Wingsem? No to proszę! Porównajcie z cyframi z 2022 roku. I nawet z tym nie handlujcie 🙂

W sumie w wyścigach Wingsa przebiegłem łącznie 520 km! średnio 65 km na bieg.

Przed wyścigiem

Jak co roku oprócz udziału i świetnej zabawy pragnę testować swój potencjał. Tak to już jest i to nie podlega ocenie 🙂 W każdym roku ekscytuję się rywalizacją i możliwością sprawdzenia swoich sił. Rok 2024 podobnie jak poprzednie, także dostarczył mi dawkę adrenaliny, dreszczy i chęci wysilenia organizmu. Konkretnie, nastawiałem się na walkę z mocnymi rywalami. Już w listopadzie 2023 walkę o zwycięstwo zapowiedział Florian Pyszel. Jak to nazwisko nie otwiera Wam żadnych szufladek w głowie no… to sobie wygooglujcie 🙂  Liczyłem, że do rywalizacji może się włączyć także Błażej Brzeziński – podobnie jak to było w 2023 r. Poza tym pojawić się może jeszcze ktoś inny. Przecież mamy tylu świetnych biegaczy!
Co prawda z uwagi na układ kalendarza biegowego nie mogę być na Wingsa w optymalnej formie to zawsze robię wszystko, aby poważnie traktować ten wyścig.

Przedstartowe emocje

Przed biegiem między mną a Florianem nastąpiła pewna eskalacja emocji 🙂  Mam tu na myśli delikatne zaczepki moje i Floriana. Oczywiście pierwszy rękawiczkę rzucił Florek i to już na 6 miesięcy przed biegiem. Cała reszta to były już tylko tego konsekwencje 🙂 Kilka screenów dla ustalenia uwagi:

 

       

     

 

Oczywiście konieczny jest tutaj mały komentarz. W naszych wymianach zaczepno-słownych nie było żadnych negatywnych emocji. Wszystko w konwencji sportowo-komediowej. Ja potraktowałem od początku Florka jako bardzo poważnego rywala mimo, że był debiutantem w biegu ultra. Natomiast jego świeży maratoński rekord życiowy poniżej 2h 20min i to w debiucie, zdecydowanie stawiał Florka w roli jednego z faworytów do wygranej. Jeśli dodać do tego trudności (o nich za chwilę) z jakimi musiałem się zmierzyć przed wyścigiem, to raczej większość znawców biegania – używając języka inwestycyjnego – mocno mnie szortowała.
Jest tak, że w głowach osób  z tzw. bagażem doświadczeń, jeśli zbyt dużo razy wygrywasz to stosując tzw. regresję do średniej – szybko rośnie ryzyko, że przegrana jest blisko. Takie pułapki myślowe czekają na swoje ofiary a te dobrowolnie dają się w nie łapać.

 

Wyzwania przed WFL

Dla mnie start w Wingsie był imprezą z tzw. rozpędu. Kluczowym dla mnie startem w tej części sezonu, od kilku lat jest bieg 6 godzin pełnej mocyrelacja 2024 tutaj. Oba biegi dzieli 2 tygodnie i głównym wyzwaniem przed jakim staję jest jak najszybsze zregenerowanie się przed Wingsem.
Mam wrażenie że przysłówek „rzetelnie” nie dość dobitnie opisuje to jak się do tego zabrałem w tym roku.

Zacząłem od badań, które pokażą skalę zniszczeń w organizmie. Zmierzyłem kilka kluczowych markerów m.in. kinaza kreatynowa (CK) – enzym pokazujący poziom uszkodzenia mięśni. Poziom po wyścigu 100 km wzrósł do 3500 U/I gdzie norma wynosi do 200. Dodatkowo parametry wątrobowe, także były zawyżone. Krwinka srogo ucierpiała zarówno ilościowo jak i jakościowo. Dołek biochemiczny był faktem i żeby z tego wyjść po prostu potrzebny był czas. Ja czasu dużo nie miałem.
Postawiłem na spokojną regenerację, czyli niezbyt długie bieganie w tlenie. Dwa razy byłem w saunie, starałem się dłużej spać, dostarczać więcej białka i spokojnie czekać. Badania krwi powtórzyłem po 4 dniach. Wynik kinazy już był na poziomie 500. Taki poziom można mieć np. po ciężkim treningu. Zatem moje tempo regeneracji oceniam na ponadprzeciętne. Hemoglobina lekko wzrosła, krwinka nabrała nieco mocy. No po prostu byłem szczęśliwy. Moje samopoczucie było znakomite. W sobotę 6 dni po wyścigu na setkę, a 7 dni przed wingsem postanowiłem lekko zweryfikować moc pod butem. Wyszedłem na pętlę sggw i bez patrzenia na zegarek zrobiłem żywsze 10 km. Wysiłek odczuwalny na poziomie 8,5-9 na 10, czyli dyskomfort około półmaratoński. Weszło gładko, średnio po 3’19”/km – czułem że jest dobrze.

Inne trudności

Samozadowolenie. Po wyścigu 100km (20.04.2024) gdzie nabiegałem m. in. rekord życiowy i kwalifikację na MŚ, miałem uczucie spełnienia i sukcesu. To działa demobilizująco jeśli chodzi o koncentrację i skupienie na kolejnym celu. Musiałem szybko złapać odpowiednie flow i wyostrzyć następny cel.

Kolejna trudność wynikała z faktu, że bieg ultra oprócz „zniszczenia” fizycznego (mięśniowego) robi lekkie spustoszenie jeśli chodzi o sferę mentalną. Podczas biegów ultra, wykorzystuję sporo trików psychologicznych i chytrych ścieżek myślowych, które pozwalają przebyć ten dystans i wytrwać w długotrwałym zmęczeniu. Dodatkowo, zawody 6h rozgrywane są na stadionie czyli słynne 250 okrążeń bez zmiany kierunku. Trochę ta „krzywda” zostaje w głowie.
Zagranie tymi samymi trikami psychologicznymi podczas kolejnego ultra w krótkim odstępie nie jest już tak efektywne. Można nawet powiedzieć, że jest bezskuteczne a zatem na cito musiałem szukać nowych bodźców i motywacji.

Inne trudności oczywiste to „presja bycia faworytem„. Chcąc nie chcąc z kim bym nie rozmawiał przed biegiem, ten jednoznacznie stwierdzał, że wygraną mam w kieszeni lub że MUSZĘ wygrać 🙂 Wierzcie mi, że mam dużą pewność siebie i wiarę w swoje możliwości natomiast z dużym respektem podchodziłem do rywalizacji i moich przeciwników. Ale największy respekt mam do dystansu jaki trzeba pokonać.

No dobrze, ale ta laudacja na rzecz przeciwności miała swoją przeciwwagę. Mianowicie w 2022 roku dokładnie w takich samych okolicznościach, czyli po biegu 6h pełnej mocy i po przebiegnięciu 95 km w Chorzowie, dwa tygodnie później skosiłem zwycięstwo na Wings. Wybiegałem wtedy 63,9 km. Czyli się da! A to jest mocny argument podbijający wiarę w możliwości swojego organizmu.
Presja – z tym po prostu trzeba umieć sobie radzić. Uważam, że jeśli czujesz presję to „jesteś brany pod uwagę” a to jest już przywilej. To potrafi przygnieść, ale zawodnik kompletny to nie tylko odporność fizyczna, to także przygotowanie mentalne.

Suma summarum bilans wychodził mi mniej więcej tak: no dobra, po prostu pojadę i wygram to! 🙂

Kierunek Poznań

Podobnie jak w poprzednich dwóch latach na potyczkę Wingsową wybrałem miasto Poznań. Główne argumenty za tym wyborem to logistyka, możliwość bezpośredniej rywalizacji z mocnymi polskimi zawodnikami no i afterparty w miłym towarzystwie 🙂 Poza tym z Poznaniem mam same miłe wspomnienia, jadę jak do siebie. Pojechaliśmy tam z Dariuszem Korzeniowskim – stałym bywalcem tej imprezy 🙂

Po drodze były grane kawki, pepsóweczki, czekolady no a jakże. W końcu jakimś cudem dotarliśmy na miejsce. Przed hotelowym wypakiem, wpadliśmy na kameralne spotkanie do pobliskiej pizzerii. Zaproszenie od drużyny Pawko Runner czyli Pawła Krochmala – wiadomo się nie odmawia 🙂 . Paweł podobnie jak w poprzednich dwóch Wingsach, miał także i w tym roku pomóc mi w początkowej fazie wyścigu. Wstępnie miało to być około 20 kilometrów nadawania tempa, ale o tym szerzej w dalszej części.

Po włoskim jedzeniu, hotel i rozruch połączony z wizytą w biurze zawodów. Miłe spotkanie z Jackiem Klimczakiem i Żanetką Powolną – po prostu wspaniale!🤩

 

Piękne ciepełko, pogoda igła – no może NIE na bieganie, ale entuzjazm wszechobecny. Gdybym w planach miał bić jakiś rekord pewnie nie był bym tak zadowolony, ale w grę wchodziła tylko i aż rywalizacja o zwycięstwo. Reszta na zeszła na siódmy plan.
Popołudnie szybko minęło, w zasadzie zanim się obejrzałem byłem już na kolacji RedBull’a. Zjadłem nawet kawałek makaronu no bo wiadomo carboload itp 🙂 Zamieniłem kilka słów z Błażejem Brzezińskim, Jurkiem Skarżyńskim, Kubą Jabłońskim z ALAB, Bartkiem Olszewskim aka warszawskibiegacz no i Damiano Italiano czyli Damianem Bąbolem – rozkręcaczem wszystkich sportowych imprez w PL. Mógłbym w tym towarzystwie siedzieć do rana.
Zdrowy rozsądek wygrał więc kilka soczystych piąteczek, kilka zapewnień „no pewnie że wygram” 🙂 i pragnąłem już odpoczynku.

 

Pytanie za 1 punkt – jakiej marki obów ma Adam Małysz? 🙂

Wróciłem do pokoju – sen nie przyszedł łatwo. Start biegu jest jednak o 13:00 CET a zatem można wydłużyć poranne spanie – lubię to 🙂

Dzień startu

Dwa tygodnie oczekiwania na start a ja się budzę i mam wrażenie, że to była chwila. Już trzeba mobilizować organizm bo za chwilę cztero godzinna potyczka ulicami Poznania. Realizuję ustalony i przetestowany plan przedstartowy. Kawka, cienkie śniadanie, trochę herbaty, lekkie rozciąganie. Tu nie ma miejsca na improwizację. Te kilka godzin mija prędko. Umawiam się z Dominiką Stelmach w lobby hotelowym – jesteśmy gotowi. Dominika jest żelazną faworytką do wygranej.
Wpadamy z Domi na targi – tam jest start wyścigu. Po drodze kilka fotek z Ziomeczkami – jest wesoło i bez zbytniego napinania się. Jest też baardzo cieplutko. Pogoda może nie na bieganie, ale jednak dla mnie lepsze to niż mocne 2 stopnie 🙂

 

Fota z Basią Tukendorf na szczęście musi być

Przed startem minuty upływają dużo szybciej niż siedząc w biurze przy poniedziałku 🙂 Dwie przebieżki i już stoimy w na linii startu. Jakiś trzeci rząd – nie ma potrzeby bliżej. Jeszcze ostatnie naciąganie achillesa – tego nigdy za dużo. Częstotliwość dynamicznych skłonów rośnie 🙂 to chyba już efekt czystej ekscytacji bo sensu wielkiego w tym nie ma. Weryfikacja: czy mam gps na zielono? Jest! Satelitki złapane, no to chyba wszystko gotowe. Żele w kieszeni ciążą, teraz nagle pić mi się zachciało, ale już brak dostępu do butelki z wodą. Widzę przed sobą m. in. Florka z dwoma dużymi soft-flaskami 🙂 skubany – jest dobrze przygotowany. Za chwilę fala uczestników wyleje się i pokoloruje ulice na żółto-pomarańczowo. Równocześnie na całym Świecie wystartuje ponad 265 tys. osób!

 

 

No i ruszyliśmy. Początek to w zasadzie uważność level expert bo łatwo o wywrotkę. Wszyscy nabuzowani adrenaliną, część chce zostać królami pierwszego zakrętu – extra być w tym tłumie. Dalsze rzędy powoli będą się rozpędzać i zanim ostatnia osoba wbiegnie na trasę czub biegaczy będzie już miał ze 2-3km w nogach. Biegi masowe mają to do siebie, inaczej się nie da.
Ja na początku ruszam delikatnie chociaż wiem, że i tak będzie szybko. To dla mnie jest ultramaraton więc nie musze się aż tak spieszyć. Szczęśliwie bez żadnych niebezpiecznych przygód wybiegamy na miasto. Cieszę się tą atmosferą. Po około dwóch kilometrach już jestem w swoim świecie – wyścigu. Przede mną biegną Błażej i Paweł, ja za nimi w trybie oszczędzania energii. Łapie się z nami jeszcze Kamil Strzelczyk z Team Zabiegane Dni.
W tym dniu oprócz słońca dosyć mocno wiało. Niestety aż do 47. kilometra wiatr był mniej więcej czołowy. Dosyć dobrze to obrazuje wykres ze stryd.

 

 

Pierwsze pięć kilometrów lecimy lekko na wariata, średnio po 3’32”/km. Delikatnie sugeruję Pawłowi, żeby nie prowadził aż tak na rekord świata. Budujmy przewagę nieco spokojniej 🙂 Pierwsza dyszka w zasadzie bez historii, troszkę zwolniliśmy. Błażej jakoś w tych okolicach żegna się z nami. My dziękujemy za współpracę i odchodzimy na drugi krąg 🙂 Jest trochę ciepło ale do wytrzymania. Taki tip: im szybciej biegniesz tym lepsze chłodzenie. Nie ma za co 🙂

 

 

Lecimy dalej już sami z Pawko. Lapy strzelają w okolicach 3’36-3’42”/km w zależności od trudności trasy i warunków. Czuję, że to jest dla mnie dosyć wolno nie mniej nie poganiam Pawła. Za dużo już wiem o ultra, żeby „wyciskać” moc na tym etapie wyścigu.

 


Na trasie staram się nieco więcej pić niż normalnie, nie jest to łatwe bo przyzwyczajony jestem do mini dawek. Wiem, że upał dotyczy także mnie.
Wykres z garmina dobrze oddaje spadek temperatury. To nastąpiło mniej więcej po 1,5-2h biegu czyli jakoś po moim 32. kilometrze.

Leci się pięknie, doping kibiców niesie, tempo jednak pod kontrolą. Mimo osłony Pawła czuję, że ten wiatr jest zewsząd. Będzie wysysał siły, nie da się tego obejść.
Moja technika biegu jest raczej mało siłowa. Kategoria wagowa pomiędzy kogucią a piórkową. Chytry wiatr tylko na takich czeka i skutecznie miota chudymi. No nic – jak to śpiewał Stachursky: „Potężna wichura, łamiąc duże drzewa, trzciną zaledwie tylko kołysze„. Dariusz – jesteś trzciną 🙂

 

Team Zabiegane Dni też mnie ściga 🙂 – fotografia Tomasz Szwajkowski

Wiem, że gdzieś tam z tyłu trwa pościg – za bardzo tego nie analizuję, tym bardziej, że nie mam żadnej informacji jak daleko jest grupa. W sumie to nawet nie chcę wiedzieć. Po prostu wychodząc z hotelu na start miałem silne postanowienie, że to będzie od początku mocne tempo a reszta albo się dostosuje albo nie 🙂 Przed biegiem obstawiłem, że Florian zacznie bieg bliżej 3’40”/km a w praktyce 3’45”/km licząc na to, że ja przeszarżuję i ponadprzeciętnie zwolnię w dalszej części dystansu. Ta setka sprzed dwóch tygodni wspierała oczywiście team Florka 🙂

 

Grupa pościgowa numer 1

Nie brałem w ogóle pod uwagę, że w grupie pościgowej będzie Wojtek Kopeć. Tego harpagana zawsze trzeba brać na poważnie 🙂 Nie doszła do mnie informacja, że w ogóle będzie tu biegł. Wojtek jest bardzo wytrzymały i przede wszystkim doświadczony zarówno w maratonach jak i ultra maratonach. Trzeba się z nim liczyć 🙂

Na 16. kilometrze Paweł prosi o głos, niestety message jest średni: ej Daro, łapią mnie skurcze. No ale że jak, już teraz? Pliz niech to będzie fakenews. Paweł 4 dni wcześniej biegł półmaraton w Grudziądzu – no dobra mógł to jakoś odczuć, ultras by NIE odczuł 🙂

Samotny bieg

Jakoś na 18. km Paweł wypuszcza mnie na prowadzenie. Dalej po prostu w tym składzie tempo zaczęło by spadać. No nic – dziękuję Pawłowi i trzeba samemu wziąć się do pracy. To będzie jakoś około maratonu do pokonania. Raczej nie zakładam, żebym skończył przed 60. kilometrem.
Moje myśli? Niezmącone niczym woda w wisełce 🙂 Zostałem tylko ja i przeciwnik: wiatr.

Myślę jak tam chłopaki z tyłu. Dariusz Korzeniowski – obstawiam, że już wypił ze dwa litry wody a i tak stracił ze 3 kg 🙂 Ten chłonie energię ze słońca jak fotowoltaika. Jacek Klimczak pełen adrenaliny na starcie – pewnie otworzył po 3’50”/km bo przecież ustaliliśmy, żeby nie biegł szybciej niż 4’/km 🙂 Ale on jest mocny, ma niejedną setkę za kołnierzem – wytrwa! Mateusz Matczak pewnie się lekko cyka bo to jego debiut na dystansie powyżej półmaratonu no i słońce go nie oszczędzi. Ma chęć na pierwsze 40. km. Na pewno zdobędzie doświadczenie. Tomek Głażewski – ten to jest nieobliczalny 🙂 Gdyby robił takie postępy w podstawówce jak teraz w bieganiu, to do LO zdawałby w wieku 8 lat.

Słońce i wiatr nachalnie wchodzą w rolę reżyserów biegu i to chyba u każdego. Trzeba ponownie zweryfikować swoje założenia układane w cieniu przy zmrożonym piwku (0% ofkors) czy innej pepsóweczce.

Grupa pościgowa numer 2

Jeszcze przez chwilę biegnę analizując jak ten wiatr wpłynie na moje tempo i narastanie zmęczenia. Po weryfikacji dwóch międzyczasów, które były w okolicach 3’40”/km przestaję się tym zajmować. Trudno jest ustawić sobie stałe tempo biegu gdy co jakiś czas wiatr zmusza do zmiany rytmu. Będzie to niestety kilkadziesiąt kilometrów szarpania. Z drugiej strony: Dariusz, nie jesteś na pikniku tylko to jest drugi w tym roku main event  🙂

Mijam flagi z oznaczeniem 70. km – czyli jak zrobię okrążenie i ponownie się tu pojawię to będzie rekord wingsa 🙂 Czuję, że to dziś się nie wydarzy. Nie przy tej pogodzie, nie po tej setce. Tylko lekko wzdycham 🙂

Na 26. km rywale jeszcze z pacemakerem – fotografia Tomasz Szwajkowski

Jeśli chodzi o zmęczenie to zdecydowanie narasta. Szczególnie od 30. kilometra czuję już ołów w nogach. Początek był szalony, więc musi być należna pokuta. Trochę zwalniam, tak w okolice 3’50”/km. Tu jest komfort. Nie weryfikuję za każdym razem międzyczasów. Zbyt duża ilość informacji podczas tak długiego biegu nie jest wskazana. Odczucie optymalnego tempa jest z każdym biegiem u mnie lepsze. Po prostu biegnę i w zasadzie wiem 🙂 że tak będę mógł biec bardzo długo. To zaufanie i wiarę w możliwości własnego organizmu oczywiście buduje się na treningach, mozolnie malutkimi cegiełkami. Nie ma tutaj raczej innej drogi na skróty.

 

Żyła na czole o jakiej marzą pielęgniarki w punkcie pobrań ALAB 🙂 – fotografia Tomasz Szwajkowski

Mijam 42. km – normalnie pomyślałbym, że przebiegłem kawał dystansu. Ale jak biegniesz ultra to maraton jest co najwyżej momentem, żeby rozluźnić bicepsy, poprawić fryzurę, może sięgnąć po jakiegoś żela (a tfu), wziąć głębszy oddech i rozpocząć kolejny, kluczowy etap wyścigu.
Czas maratonu to 2h 35min (3’42”/km) – zwykle mijałem go ciut szybciej, tak z minutkę. Dziś jednak mam mocne argumenty za tym, że wszystko jest cięższe. A to że słońce, że wiatr a że zmęczone mięśnie. Samemu mi trudno to sensownie skontrować.

Biegnę dalej – zmęczenie głośno przemawia, coraz bardziej wyostrza dykcję, wychodzi na pierwszy plan. Momentami zaczyna być naprawdę chusteczkowo. Odczucie trudu w pewnych momentach jest wręcz agresywne. Czuję, że zbliżają się momenty zapalne ALE ja je skutecznie gaszę zanim jęzory ognia opanują mi ciało. Mam taką kontrabandę w organizmie, że afera na całego. Przypomina to utrzymanie kilkudziesięciu kurczaków w jednej grupie w pojedynkę na otwartym terenie – po prostu musisz być jednocześnie wszędzie.
Trwanie w tym względnym stanie homeostazy, gdzie walczą zmęczenie z wypocznynkiem, jest jedną z tajemnic ultra. Już przed biegiem wiem, że taki stan cierpienia nastąpi, wiem że będzie bardzo ciężko, pcham się w to niczym w gips i wierzę, że ponownie wyjdę z tego pojedynku zwycięsko. Stan z pogranicza syndromu sztokholmskiego, ale zasysający niczym ruchome piaski.

 

fotografia Tomasz Szwajkowski

Mijam 55. kilometr. Teraz to już lekko zaczynam kalkulować. Dyskusja w mojej głowie jest mniej więcej taka: no dobra, do 60. km na bank dobiegnę. Marek Pantkowski z obstawy rowerowej zapewnia, że za mną nikogo nie widać. Nie wierzę w to, że jestem już sam na trasie bo żeby tak było przeciwnicy musieliby mieć formę z dykty 🙂 Czyli ktoś tam mnie na pewno goni, raczej to jest Florek no bo kto inny? Ale jaka jest szansa, żeby mnie dogonił? Myślę, że mała 🙂

Moje zwolnienie tempa jest niejako intencjonalne. Nie jest tak, że chcę wolno biec, ale jakoś nie chcę używać czerwonych przycisków z napisem: boost, fire  🙂 Sama świadomość, że te przyciski są i że da się wykrzesać dużo energii po ich użyciu pozwala na kontrolowane „lenistwo”. Tak czy inaczej każdy kolejny kilometr to nurzanie się we wszechobecnym cierpieniu, z tym że takim sportowym.

Koniec jest bliski

Około 60. kilometra podjeżdża do mnie Marek i przekazuje mi komunikat. Słuchaj no Darek jest taka sytuacja, że zidentyfikowano poruszający się obiekt jakieś 600m za Tobą. Wszystko wskazuje na to, że jest to człowiek. A to co Ci obiecywałem przez kilkadziesiąt kilometrów, że nigokusieńko za Tobą, że już nikt poza Tobą się nie liczy – to bym teraz zcancelował okej? 🙂 – mogłem tu ze dwa słowa przeinaczyć.

Nooo qrcze!!! I oto chodziło Panowie przeciwnicy! Nie, nie – wcale tak NIE pomyślałem 🙂 Miałem raczej takie coś – noszzz Mareczku a mogliśmy zostać kolegami.
To ja już powoli wyłączam silnik po silniku, planuje co sobie na netflix wieczorem obejrzę a tu taki alarm. Poczułem się jak lekarz kiedy 10 min przed końcem dyżuru otrzymuje pilne wezwanie na oddział. No cóż – trzeba się dźwignąć i wejść w ten wyścig ponownie. Zmagałem się z tym ciężarem dobre kilkaset metrów. W końcu kaskada hormonalna została uruchomiona, adrenalina rozrzedziła krew, zmysły się wyostrzyły a konsekwencją tego było zwiększenie tempa. Byłem przekonany, że ściga mnie Florian.

 

 

Za chwilę włączyło się jednak logiczne myślenie. Ale czej, 600m to ja bym musiał stanąć i czekać blisko 2 minuty. Poza tym pod butem mam sporo energii. Jakie są szanse na to że mnie dogoni? No mówiąc żargonem piłkarskim: chłop by musiał strzelić w okienko z połowy boiska ze Szczęsnym na bramce – niby można, ale ja stówy bym na to nie postawił. Także relaks 🙂

W rzeczywistości był to Wojtek Kopeć a nie Florian co oczywiście w tamtym momencie nie miało dużego znaczenia.
Z perspektywy czasu ten mini zastrzyk adrenaliny od posłańca Marka chyba był mi na rękę. Trochę się ożywiłem, przestałem się użalać jak to jest ciężko, złapałem nową perspektywę w tym wyścigu. Jedno było pewne – zbliżam się do mety a raczej ona do mnie i czuję, że wszystko jest pod pełną kontrolą.

Za chwilę ruch kołowy wokół mnie rośnie, na wingsie to oznacza jedno – dyliżans Porsche z Adamem za kierownicą zbliża się. Mój bieg staje się lekki i łatwy może nawet przyjemny. Mam przed oczami moje 7 zwycięstwo a 4. w Poznaniu. Odważne marzenie staje się faktem. Dolatuję do 63. kilometra. Mija mnie Adam Małysz – historia rezonuje, ponownie wygrywam! O żadnym poważnym zmęczeniu nie ma mowy. Jestem przeszczęśliwy! Wierzyłem, że to się wydarzy a wiara w sukces to warunek konieczny. Sukces nie jest dziełem przypadku, to się nie przytrafia, to efekt mądrego treningu. Kilka lat temu powiedziałbym raczej że „ciężkiego treningu” ale to już nie są dla mnie synonimy.

 

Wśród kobiet wygrywa najlepsza ultraska w Polsce czyli Dominika Stelmach! Oprócz zwycięstwa w Poznaniu wygrywa globalnie! Po prostu MEGA! Też bym tak chciał! Oooo właśnie zasiałem w swoim mózgu ziarenko – zobaczymy co z niego wyrośnie 🙂

 

Żywienie na trasie

Nie pamiętam w których momentach jadłem na trasie natomiast z uwagi na to, że to dla wielu temat ciekawy to dam dwa zdania.
Picie. Otóż – miałem świadomość, że tego dnia nawadnianie i w ogóle tematy energetyczne będą istotne. Od początku starałem się więcej pić na punktach i rzeczywiście piłem. Jednak te dwa duże łyki wody były od razu w moim żołądku „odczuwalne”. Na szczęście w Poznaniu wodę podają w butelkach, więc można to picie rozłożyć powiedzmy na 100 metrach, ale to nadal był dla mnie odczuwalny dyskomfort. Dobra wiadomość jest taka: można to trenować. Następna wiadomość jest taka – nie będę tego trenował 🙂 Dlaczego? Bo to działa w dwie strony tzn. jak się przyzwyczaisz to żołądek jest wtedy zachłanny na wodę, organizm się tej wody spodziewa więc nie umie ekonomicznie tym zarządzać. Czy sugeruję Wam nie pić podczas treningu czy zawodów? No nie – nie sugeruję, nawet odwrotnie – zalecam picie szczególnie jeśli jest to wysiłek powyżej 1h o ciężkich warunkach już nie wspominając. Ale to jest trochę tak jak z podejściem: czy każdy musi nosić czapkę jak jest 0 stopni? No właśnie 🙂

Żele. Ze sobą miałem 7 albo 8 żeli, ale takich małych – 33g. Czy to jest idealne przygotowanie pod bieg ultra? No nie! Natomiast dyskomfort tachania tego wszystkiego ze sobą jest mocno średni. Z drugiej strony trochę nadużywam swoich możliwości biegania na sucho i bez jedzenia – zuchwałość welcome to. Nie jest to sięgnięcie po maksa potencjału, ale przyjmijmy, że zostawiam przez to przeciwnikom taką furtkę. Przy czym to nie jest furtka z litości – w ogóle nie te rejony. To raczej wynika z ciekawości tudzież dobroci serca 🙂 A poważnie – wszystko sprowadza się do komfortu – gdybym miał osobę na rowerze, picie/żele na żądanie to wiadomo, że bym pił i jadł często.
No i kończąc żelowy wywód – zjadłem 3 żele. No i czemu skoro miałem ich więcej? Mój żołądek pewnie jeszcze by przyjął ze 2 może 3 sztuki ALE smak tych żeli był tak bardzo osobliwy chemicznie, że Magda Gessler po pierwszym ciumknięciu wrzasnęła by: Dlaczego trujecie ludzi?! To na Wings w 2025 roku zoptymalizuję, bo teraz temat lekko zlekceważyłem.

Podsumowanie

No nie wiem dlaczego, ale w jakimś stopniu czuję się ciut winny 🙂 Miał być fajny pojedynek w Poznaniu a siedząc przed TV nie był chyba na dużym nerwie. Cóż ja chudy na to mogłem poradzić. Ja startuję i gnam po marzenia a z tymi się po prostu nie negocjuje!
Marzy mi się cały czas, żeby być w czołówce, ale tej globalnej. Tym razem 63 km dały 8. miejsce na świecie. Mój cel we wszystkich dotychczasowych wingsach to wygrana lokalna, reszta to pochodne. Nigdy świadomie nie walczyłem o zwycięstwo w Wingsie światowym. Wynik sprzed roku 68,4 km po prostu dał 2. miejsce globalnie, ale o tym dowiedziałem się dopiero po wyścigu. Podobnie było w roku 2021 i 2022 gdzie też byłem 2. na świecie. No ale wiadomo – wszystko przede mną 🙂

Na pewno należy się słowo uznania dla Wojtka Kopcia, który wybiegał blisko 61 km. Biorąc pod uwagę, że w tym roku zaliczył 5 maratonów i to podróżując po świecie to regenerację ma nie gorszą ode mnie. Myślę, że byłby z niego dobry setkowicz 🙂

Na koniec podziękowania dla wszystkich, którzy szczerze trzymali za mnie kciuki. W trudniejszych chwilach mocno z tego czerpię. Myślę wtedy: a może ktoś kibicuje, zaciska piąstki, może nawet się mną inspiruje i co – odpuścisz? To pomaga się podźwignąć gdy ból na trasie gniecie 🙂  Po prostu dziękuję!

Na koniec dla czystej formalności dodam, że ten sukces świętowaliśmy należycie calutką noc 🙂 Z Dariuszem, Dominiką i Żanetką! Także tyle radości w jednym dniu 🙂

Bez pytań proszę 🙂

Wyniki wyścigu: https://www.wingsforlifeworldrun.com/pl/results?year=2024

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Opublikuj komentarz