Łatwo jest machnąć tekścior jako relacyjka z zawodów z których przywozisz trofeum. Albo poprawiasz życiówkę czy w inny sposób jesteś pozytywnie zaskoczony przebiegiem rywalizacji. Wtedy siadam, słuchawony, ciecz a’la lekki % – wszystko na pulsie zbliżonym do progowego no i płyną melodyjne sentencje takie, że sam Remek Mróz (WTF – who is Remek?) przygryza paznokietki do drugiego paliczka. No tak przynajmniej to sobie wizualizuję, po tym jak już coś napisze. I być może rzeczywistość jest nieco bardziej szara, ale jakie to ma znaczenie 🙂
Temat jest ciut cięższy do dźwignięcia jeśli scenariusz, który sobie układam w głowie przed biegiem jest realizowany później z lekkimi odstępstwami. Kiedy okoliczności powodują, że nie daję rady zrealizować wymarzonych założeń. Wtedy do opisania takich wydarzeń trzeba nieco więcej pudełek słodkiego, trochę %, potem znowu słodkie, potem dzień przerwy i powtarzam do skutku niezrażony mizernymi efektami.
Ale o czym tak naprawdę mowa? Otóż po pierwsze primo: start na 100km na Mistrzostwach Świata w Berlinie był wydarzeniem gdzie miałem rzucić cały świat ULTRA na kolana. Tak to sobie zakotwiczyłem w głowie, że w zasadzie każdy inny scenariusz był dla mnie nie do przyjęcia. Long story short – zawody zakończyły się dla mnie delikatnym policzkiem wilgotną szmatką 🙂
Dźwignąłem się z tego prędko. Jednak delikatnie mnie to wybiło z fast lane na którym jestem mniej więcej odkąd pamiętam. Ale to nic, trzeba to wkalkulować bo drabina po której się wspinam jest ustawiona bardzo pionowo. Dla przykładu weźmy jakiś randomowy szczebel – dajmy na to z roku 2018. Biegałem sobie wtedy po Ursynowie z ambicjami ukąszenia co najwyżej nowej życiówki i to w czymkolwiek. A jednym z większych sukcesów było wyprzedzenie Arka Gardzielewskiego i Kamila Jastrzębskiego na biegu Niepodległości. Precyzując – żeby nie rozpętać jakiejś inby – chodzi o pierwsze 500 m bo potem to byłem za nimi.
2017r. – Bieg Niepodległości 10km (9. msc open 32min 39sec)
A co mamy 5 lat później? Latam w szatach reprezentacji PL i pragnę TOP-u na arenie międzynarodowej?? Zuchwalstwo primasort – no ale taka jest kolej rzeczy. Jeśli już sięgniemy czegoś wymarzonego i pozornie nieosiągalnego to za chwilę przechodzimy z tym do porządku dziennego i pragniemy więcej. Nic w tym złego – na tym polega rozwój!
50-tka
Wróćmy do głównego wątku. Jakoś pod koniec lipca pojawił się u mnie temat Mistrzostw Europy na 50km w Hiszpanii. W gronie kandydatów do wyjazdu: Paweł Kosek, Wojtek Kopeć i ja jako trzeci. Oczywiście przed 27.08.2022 czyli MŚ 100km nawet nie chciałem się zastanawiać czy i jak tę 50tkę będę biegł. Pełen fokus był na starcie w Berlinie. Załatwianie tematów zostawiłem w dużej części chłopakom – ogarnęli wzorowo za co im serdecznie dziękuję!
Termin zawodów w Berlinie przyszedł szybciej niż myślałem – pobiegłem trochę poniżej swoich wygórowanych oczekiwań – opis tu. Ogólnie ten start nie był aż taki zły. Tak czy inaczej byłem średnio spełniony. Na pewno nie tak, żeby z uśmiechem iść na roztrenowanie i nadrabiać zaległości z netflixa sącząc prosecco.
Wróciłem z Berlina i od razu nowe wyzwania wjechały na dashboard’a a ja zacząłem wyostrzać celownik.
Mistrzostwa Europy w biegu 50km stały się dla mnie następnym celem. Data zawodów 08.10.2022 – czyli miałem dokładnie 6 tygodni, żeby wypocząć po setce i lekko podkręcić tempa treningowe w okolice tych maratońskich. Na wypoczynek czasu wystarczy – analizowałem – ale już na zwiększenie prędkości to średnio. Dodatkowo zaplanowałem na lekkim ryzyku, że dwa tygodnie przed Mistrzostwami w Hiszpanii polecę Maraton Warszawski w charakterze treningowego longrun. Do dziś nie wiem czy to była dobra decyzja – jest tak 50/50.
Na maratonie z rezerwą utrzymałem średnie tempo 3’29”/km kończąc z czasem 2h 27min 08 sec na naprawdę niewielkim zmęczeniu. Czyli jakiś zapas prędkości na tę pięćdziesiątkę był. Wytrzymanie dodatkowych 8 km w kontekście Hiszpanii nie wzbudzało we mnie żadnego strachu. Taktycznie w zasadzie traktowałem tę 50tkę jak maraton – to nie jest jakaś duża różnica dla tak wybieganego harta jak ja.
Po maratonie zostały dwa tygodnie, żeby wypocząć i przede wszystkim nie zachorować.
Wyjazd
Na wszystko się czeka, jest niby jeszcze dużo czasu a za chwilę już się pakujesz i sączysz kolkę na lotnisku. Jakaś obsceniczna dylatacja czasu
W piątek 07.10 razem z Pawłem Koskiem już przed 9-tą byliśmy na Okęciu. Tam piona z Wojtkiem Kopciem. Na pokładzie gadka szmatka, po Grześku (niestety w czekoladzie) no i za kilkadziesiąt chwil lądowaliśmy w Madrycie. Tam kolejne dwie piąteczki z Aleksandrą i Tomaszem Opuchlikiem – naszym wsparciem na trasie biegu. Została jeszcze jedna piąteczka do sklejenia z Dominiką Stelmach.
Cała nasza szóstka czarną furgonetką została następnie porwana przez wolontariuszy i wyruszyliśmy w podróż do hotelu – około 100km od Madrytu. W drodze ożywiona dyskusja. Tematy oczywiście około-biegowe, kto jest słaby, kto dobry, kto z kim ma kosę i dlaczego z PZLA 🙂 Anyłej – podróż minęła prędziutko.
Po drodze jeszcze przystanek na ceremonię otwarcia mistrzostw. Uroczystość leciutko się przeciągnęła – każdy z oficjeli chce strzelić jakąś mowę, wszystko razy dwa bo po hiszpańsku i po angielsku – no MUSI to trwać. Lekko nas ugotowało piękne hiszpańskie słońce. Po uroczystości spacer na pasta-party i oczekiwanie, żeby w końcu odpocząć w hotelu. Allle alle nie tak prędko, zanim nas zabrali to jeszcze jakieś kolejne tłuste kwadranse czekania. Summa summarum lekko przed ciszą nocną byliśmy w hotelu. Niestety, ale wyszło w sumie aż 13 godzin podróżowania.
O losie – ja czułem się wyjechany jak po zakupach w Galerii Mokotów 23-go grudnia. Jednak starty w Warszawie, na miejscu to jest MEGA komfort. Oczywiście troszku żałowaliśmy, że nie przybyliśmy do Hiszpanii dzień wcześniej tj. we czwartek. Przyjazd w przeddzień zawodów to jest takie ALE to takie zło, że można tym płoszyć dzieci. Nikomu nie polecam!
Jeszcze chwilę postraszyliśmy się nawzajem jebitnym profilem trasy i z nieudawanym sceptycyzmem poszliśmy w kimę. Trzeba było szybko spać bo za 5,5h pobudka.
Poderwałem się jako pierwszy – hiszpańskie koguty nie miały ze mną startu. Szybka kawka, pseudo-śniadanko, węglowodany w łapę i jeszcze przez świtem ruszyliśmy autokarem na miejsce zawodów. Na miejscu byliśmy około 1,5h przed startem, który był zaplanowany na godzinę 9:00.
Ola i Tomasz (incognito)
Ogarnęliśmy stolik a w zasadzie to Ola i Tomasz ogarnęli. Wsparcie na trasie – zadanie niebanalne bo trzeba na dziesięciu 5-kilometrowych pętlach wyżywić 4 dzioby 🙂 Najtrudniejszy case to gdybyśmy biegli we trzech w grupie z Pawłem i Wojtkiem. Na punkcie mogłoby być zamieszanie, ale jak zwykle – te najgorsze scenariusze z reguły się nie sprawdzają o czym za chwilę.
Poranek całkiem zimny i trochę mnie wydygało. Czas jednak przed startem biegnie szybciej, już za chwilę grzałem się do biegu. Wszystko optymistycznie, chociaż lekka obawa z tyłu głowy, żeby nie odpalić jakiegoś krzywego numeru.
Do klasyfikacji drużynowej musiały być trzy głowy na mecie. Nie mieliśmy zatem żadnej rezerwy. Każdy kraj mógł wystawić do drużyny nawet 6 osób, ale wiara PZLA w solidność naszej trójki była bezgraniczna. Na dodatek Wojtek zmagał się z kłopotami z sercem. Był lekką niewiadomą jeśli chodzi o ukończenie. Ale zagrożeń i zła, które może się wydarzyć na dystansie 50tki jest zawsze sporo. Trzeba z tym żyć i robić swoje. Szybko się z tymi myślami ogarnąłem – biegnę swój wyścig i dbam o to, żeby samemu nic nie odwinąć. Matematycznie, z wyliczeń chłopaków mieliśmy realne szanse na brązowy medal w drużynie.
Tuż przed startem
Trasa
Pętla była zlokalizowana w miasteczku w gminie Sotillo de la Adrada w prowincji Ávila na wysokości 635 m n.p.m. Czyli podobnie jak nasza Szklarska Poręba. Długość okrążenia to równe 5 km, nawierzchnia bardzo dobra. Wszystko wskazuje na to, że w dużej części wylano świeżutki asfalt specjalnie na tą imprezę. Niestety trasa silnie pagórkowata szczególnie dla takiego szosowca jak ja. Oczywiście to wszystko można było jakoś wcześniej sprawdzić i wiedzieć wcześniej, chociaż nigdzie w oficjalnych danych profilu trasy organizator nie podał. Tylko pytanie czy by to coś zmieniło? Raczej nie rzuciłbym się na trenowanie dzikich podbiegów. No może z jeden trening siły biegowej bym ogarnął, ale to wszystko.
Profil trasy – autor – Wojtek Kopeć
Start
Ruszyliśmy. Czołówka od razu poszła mocno. W czubie zabrał się Paweł, ja raczej delikates – żeby nie przypalić, poznać pętlę i ocenić czy rzeczywiście jest tak trudna jak sobie to wyobrażaliśmy. Za mną Wojtek, który celowo ruszył wolniej, żeby zaadaptować serce do wysiłku. Lekki podbieg i wszedłem w wyścig z kilometrem w 3’33”.
Te pierwsze międzyczasy są zwykle dla mnie wyznacznikiem dyspozycji dnia. Na ten przykład – treningowy Maraton Warszawski dwa tygodnie wcześniej otworzyłem na luzie w 3’27” i to nawet z większym przewyższeniem niż tutaj.
Przebiegłem pierwszą pętlę – no i co? Jest dla mnie ciężko. Na każdym podbiegu grupa mi odjeżdża tzn. wszyscy pod górkę zwalniają, ale ja zwalniam ponadprzeciętnie mocno. Uda jakoś odrętwiałe a to dopiero pierwsze podbiegi. Trzeba jednak lecieć i liczyć na to, że jakoś się rozkręci. Na zbiegu lekko nadrabiam mając świadomość, że są bardziej niszczące niż podbiegi. To jest jak ciosy na wątrobę w walce bokserskiej. Kumulują się i w końcowych rundach łamią nawet king kongów.
Akcentując temat tych zbiegów – to trochę nie jest intuicyjne. Z górki powinno być lżej, łatwiej ale tylko pozornie tak jest. Niuans polega na tym, że jak jest agresywny zbieg to nie nadążamy zwiększać kadencji (szybkości przebierania nogami) proporcjonalnie do nabierania prędkości. Jest alert zaliczenia fiflaka 🙂 tylko takiego na twarz. Dodatkowo płuca zaczynają być ogranicznikiem wydajności więc automatycznie chcemy wyhamowywać pęd. W praktyce to agresywne wyhamowanie „nabija” nam uda co jest z każdym zbiegiem odczuwalne bardziej. Sposobem na ogarnięcie tematu jest utrzymywanie dosyć wysokiej kadencji i jednak oddanie się temu pędowi. Wiadomo, że hamowanie i tak musi być bo byśmy cały czas nabierali prędkości. To hamowanie musi być subtelne i delikatne najlepiej w fazie gdy już nogę z przodu mamy na ziemi. No dobra – już nie próbujcie sobie tego wizualizować 🙂 Ogólnie w teorii w miarę proste, ale jak tego nie trenowaliście i dodatkowo jest kilkadziesiąt kilometrów w nogach to już jest ciekawe wyzwanie.
Wracając do wyścigu – muszę na tych zbiegach nadrabiać bo zaraz będę obstawiał tyły. I tak już biegnę w okolicach 20. pozycji. Kiedy ja tak daleko biegałem?? Nawet na Mistrzostwach Świata długo leciałem w pierwszej dziesiątce. No, ale tutaj moja siła przebicia jest nieporównywalnie mniejsza – wiem to. Chciałbym jednak, żeby to się nie potwierdzało tak brutalnie na trasie. Dobra – nie wolno za dużo myśleć. Mózg to żarłoczny organ, intensywne myślenie kosztuje srogie ilości glukozy. Trzeba oszczędzać energię, próbować łapać luz, jakoś wejść lepiej w ten wyścig.
Zbieg kończący każdą pętlę – tutaj końcówka 1. okrążenia
Zbliżam się do końca pierwszej pętli. Mam przygotowane 9 porcji słodkiego picia, każde po około 120ml. W kieszeni dzierżę dwa rezerwowe żele. Może jakiś napad głodu przyjdzie i co wtedy? Żel będzie jak znalazł. Chwytam butelkę – wszystko wzorowo podane przez Tomasza. Tylko wypić i gnać. 1/10 dystansu za mną. Tutaj powinienem czuć się jak po rozgrzewce, w końcu jeszcze 45 kaemów do końca. Jestem jednak jakiś lekko podgotowany. Zastanawiam się czy ta zmiana tempa góra/dół mnie tak męczy. Jednak ja jestem typem, który lubi latać w równym tempie.
Drugie okrążenie jeszcze wchodzi w miarę na adrenalinie. Dogania mnie Wojtek, który zaczyna się rozkręcać. Pawła to już od startu nie widziałem. Próbuję biec z Wojtkiem, moglibyśmy razem się napędzać. Ale ten optymizm znika na najbliższym podbiegu. Na kilkunastu metrach od razu tracę 7-8 metrów do Wojtka. WTF. Nic z tym nie można zrobić. Coś próbuję nadrabiać na zbiegu, ale to mnie kosztuje też dużo energii a efekt końcowy nie jest oszałamiający – grupa ucieka. Biorę znowu picie i postanawiam biec swoim tempem. 15 kilometrów to trochę za wcześnie żeby umierać.
I tak się zaczyna mój samotny bieg. Dystans do grupki przede mną jest już taki, że nie sposób złapać kontaktu wzrokowego na tych prostych które były na pętli. Za mną podobnie.
Pojawia się piękne słońce do tego porusza się wiatr. A jak jest ciężko to już nie wiele trzeba, żeby sobie potęgować te przeciwności. Przysiągłbym, że z każdym kolejnym okrążeniem górki są wyższe, albo że staję się coraz cięższy. Nawet pomyślałem że trzeba pomyśleć o odchudzaniu – „Dariusz, przylatujesz do Wawki, kupujesz tasiemca na allegro i zaczynasz wycinkę„. I tak mijał mi podbieg. Na zbiegu już przebłyski logicznego myślenia: „weź nie cuduj, leć!„
Piękne słońce, bezchmurne niebo, świeżutki asfalt – czy można chcieć czegoś więcej?? Tak – płaskiego!
Za każdym razem kończąc pętlę karnie biorę butelkę picia i w większości wypijam całość. Na nic innego miejsca w żołądku nie ma. Temperatura już wysoka, biorę więc dodatkowo butelkę wody i chłodzę kark. Ogólnie to nie lubię wylewać na siebie wody – preferuję jak jestem względnie suchy.
W namiocie, w plecaku mam białą czapkę – na najbliższej pętli krzyknę, żeby mi Tomasz ją wygrzebał i podał. Może nie będzie mnie tak gotowało. Ale jak dobiegam do punktu to zapominam o tym. Biorę picie i znikam. Potem już o tej czapce zupełnie zapominam.
Jest dosyć ciężko. Czuję się jakby mi ktoś związał nogi i krzyknął „dawaj, dawaj, teraz leć„. I jakoś lecę. Taka znacząco cięższa okazuje się pętla numer 7. czyli 35. kilometr. Tutaj czuję, że niemoc jest ponadprzeciętna. Jakieś myśli o tym, żeby zejść chwilami kotłują się w głowie, ale ten przekaz do mnie nie trafi. Dla mnie obcy jest Najman style.
Na 40. km łapię pierwszy obrzydliwie wolny kilometr – tempo w okolicach 4′. Podczas wyścigu bardzo rzadko zerkałem na autolapy. Wolałem nie potwierdzać tego co przeczuwałem – nieznacznie zwalniam z każdą pętlą. W głowie zaczął mi się układać obraz z odprysków wyścigu na 100KM w Berlinie. Tutaj jednak niemoc nie była aż tak ostentacyjna jak w sierpniu, ale jest cudowny festiwal cierpienia. Pętla miejscami naprawdę gęsto obstawiona kibicami chociaż z każdym kilometrem siła dopingu traci na rzecz zmęczenia.
Nasz namiot tak ustawiony, że trzeba było dużej koncentracji żeby złapać butlę
Na końcu każdej pętli przed punktem żywienia zdwojona koncentracja – lekkie dohamowanie, łapanie butli, ostro w lewo i ponowny docisk, żeby wrócić do tempa. Męczące, ale nawet fajne – lekka adrenalina dawała na chwilę żeśkie emocje.
Już od 40. kilometra jestem jakby bardziej oswojony z cierpieniem. Po jakimś czasie do tego dyskomfortu można się przyzwyczaić. Ból wtedy pozostaje na mniej więcej podobnym poziomie, już nie narasta. Do tego meta coraz bliżej – została tylko dyszka. Wszystko to razem – nie wiem z jakim priorytetem – lekko zaczyna mnie podbudowywać. To nie są jakieś przesadnie błyskotliwe symptomy ożywienia. Raczej subtelne oznaki dostrzegalne tylko przeze mnie i to też tylko na niektórych fragmentach trasy.
Ostatnia dyszka to już jaka by nie była. Dla ultrasa to jest po prostu końcówka. Miałem nadzieję, że teraz odpalę jeszcze coś w stylu pocisku V2 który nagle uderzy znad granicy Karmana i zniszczy jakiś cel. Mięśniowo – gitara, ale nie ma tego „depnięcia” żeby zrobić jakiś styl na trasie. Już zaczynam analizować w głowie przyczyny tego cierpienia i niemocy. Ale chwila – może zanim analiza to najpierw skończmy ten bieg! Myślami wracam znowu do wyścigu.
45. kilometr – wyprzedzam Duńczyka
Jeszcze przed 45. km mijam zawodnika z Danii. Obstawiam że to dublowanie, ale jednak nie – poprawiam się o jedno miejsce. Teraz to już 5km i meta. Niby pragnę już skończyć ten bieg, ale to nie jest tak, że jestem jakiś skrajnie wyczerpany. W porównaniu do setki z Berlina tutaj jest naprawdę żeśko. Łapię ostatnie picie, piję i wpadam na ostatnie okrążenie. Zawalczę jeszcze o kilka mało znaczących sekund, ale wtedy tak nie kalkulowałem. Po prostu zdejmuję wszystkie mentalne ograniczniki bez obaw, że zabraknie energii.
To co się dzieje w głowie przez cały wyścig, jak to się zmienia na każdym jego etapie to jest materiał na opasły oddzielny tekst.
Coś tam przyspieszam, ale przede mną nikogusieńko, żeby móc poprawić swoje miejsce. Łapię chwilami nawet tempo półmaratońskie czyli 3’20”/km – typowe golenie chudych sekund z końcowego rezultatu. Ostatni zbieg no i już wkładam 97%, kilka procent zachowuję na podtrzymanie procesów życiowych. Jeszcze łapię ostrość czy jest szansa kogoś dopaść, ale nie. Jakieś mało znaczące duble mimo to gnam! Z górki napędzę się jeszcze do ponad 20km/h ALE tylko dlatego, że to już koniec. Wcześniej ta energia nie była dostępna – serio!
Kończę na 19. miejscu z czasem 3h 03min 33sek. (3’39”/km) Dużo tych trójek no ale bieg dostatecznie dobry 🙂
Wojtek Kopeć mimo problemów sercowych – chodzi o mięsień sercowy – dobiega minutę przede mną co daje 15. miejsce. Paweł Kosek zaczął bardzo ambitnie. końcówkę miał trochę cięższą, ale ostatecznie przybiega 34 sekundy przede mną na 18. miejscu. Za to Dominika Stelmach kończy na 3. miejscu! Czas 3h 21min 50 sek. Brawo!
3h latania po słonku troszkę wydrenowało mnie z minerałków
I dlaczego tak
Mini analiza wskazana jest po każdym występie a zatem nie pominę jej i tym razem. Mam do dziś pewną trudność w uczciwej ocenie biegu. Od początku nie czułem błysku, tej lekkości.
Mam swoje typy co mnie tam uwierało. Oto kandydaci:
- Trasa z dużą ilością skosów – no to jest klucz – ile bym się nad tym nie zastanawiał. Nigdy nie trenowałem, żeby być nieprzyzwoitym bogolem elewacji. Dla mnie trasa Maratonu Warszawskiego jest trudna więc logicznym jest, że na trasie z 4x większym ukosami szału tym bardziej nie będzie. Należało się spodziewać brutalnego obnażenia tej słabości. Czyli: „Niby człowiek wiedział, ale się łudził”
Natomiast to nie jest tak, że gdybym znał profil trasy wcześniej, hetał bym siłę biegową jak ZŁY. Po setce zwyczajnie nie było już na to czasu.
I jeszcze taki fakt obrazujący jakie znaczenie mają dla mnie podbiegi: w biegu 6H po płaskim gdzie przebiegłem 95km międzyczas na 50-tym kilometrze miałem 6 sekund lepszy niż w Hiszpanii. - Dwa tygodnie wcześniej przebiegłem Maraton Warszawski – czy i ewentualnie jaki miało to wpływ? No cóż – nie sądzę aby to bardzo wpłynęło na moją dyspozycję. Mięśniowo byłem mocarnie ogarnięty na całym biegu. Problem był na pewno związany z brakiem świeżości i ogólnym zmęczeniem, ale źródłem tego według mnie nie był maraton a raczej podróż. Na ten przykład podam że po 95 km w Chorzowie, dwa tygodnie później frunąłem ulicami Poznania – można? W dwa tygodnie Dariusz da radę silnie wypocząć.
- Jebitne zmęczenie długą podróżą. To uważam w swoim przypadku jako czynnik istotny. Jeśli ruszam i pierwszy kilometr jest już bez „polotu” to halko – coś poszło nie tak. Ja jestem francuski piesek, nie mogę być ciągany po mieście czy innych lotniskach w przeddzień biegu. Preferuję spokój, wypoczynek, ptasie, kawkę, patrzenie w niebo itd. I o te detale na przyszłość będę mądrzejszy! Jak tak analizuję to w Berlinie też zamiast leżeć i odpoczywać żeśmy szukali jakichś atrakcji przed biegiem 🙂 No przecież moja rozkminka tutaj też legancko się maczuje!I
Na koniec trzeba uczciwie przyznać że pomimo tego, że ten start na 50tkę był trochę taki przy okazji i bez mega oczekiwań, to jednak gdzieś tam w głowie zawsze pragnę być w czołówce. Czuję podskórnie, że w okolicach 3h powinienem się jednak zakręcić nawet z tymi wszystkimi niedogodnościami. I za to delikatna chłosta Barszczem Sosnowskiego byłaby wskazana!
Plany
Bardzo szybciutko otrzepałem się z tego pobiegowego, lekko toksycznego brokatu i już nowiutkie ofiary na celowniku – konkretnie dwa. Najpierw bujnę tylnym wahadłem na Biegu Niepodległości w Wawce. Może zakusów na rekord życiowy to nie mam bo ten jest srogi – 31’40” (3’10”/km) i ma już 9 lat. Ciężko mi jakoś sobie to ułożyć w głowie mając w nogach 100km, maraton i 50km ogarniętych w ciągu 1,5 miesiąca. Będzie to jednak dobre przetarcie na wyższych prędkościach.
Po tej dyszce zrobię dwa dni oddechu i dobiję dwoma lub trzeba tęgimi akcentami tak, żeby polecieć jeszcze maraton w Walencji 4-go grudnia. To oczywiście jest taki happy path. Na dzień dzisiejszy jest to scenariusz ambitny, ale wierzę w swoje mocne ciało, że podoła zadaniu.
Final word
Nie zostałem Mistrzem Europy, nie zdobyliśmy medalu w drużynie ale pojechaliśmy, każdy dał z siebie tyle ile mógł. Trzeba pracować jeszcze mądrzej i wierzyć, że dobra uczciwa praca na treningach odda na zawodach. Nadal marzę, że kiedyś na imprezie mistrzowskiej wyczytają Nożyńskiego. A ja wtedy wejdę na podium i ukłonię się, żeby mogli założyć mi medal na chudej szyi. Można żyć bez Marzeny ale już bez marzeń się nie da!
I last but not least – Piękne podziękowania dla Oli i Tomasza. Już po pierwszej pętli byłem spokojny o dalszy rozwój wypadków na punkcie żywieniowym. Profesjonalizm w każdym calu! Po prostu dziękuję.
Cały Team – (Paweł, Tomasz, Ola, ja i Wojtek)
Moje staty z wyścigu