BiegamZawody

     Start w Berlinie zdecydowanie traktowałem jako główny cel sezonu 2022. Mistrzostwa Polski w biegu 6h w Chorzowie, Wings For Life w Poznaniu to były raczej etapy w drodze do głównej imprezy – Mistrzostw Świata 100km. Tak, dobrze przeczytaliście: w wieku 42 lat czyli będąc już w targecie 14-tej emerytury złapałem się do repki Polski na Mistrzostwa Świata! Tu miało być sprzedane wszystko co zostało przez cały sezon wytrenowane. 


Mocny początek sezonu

     Zachowajmy jednak chronologię wydarzeń aby zrozumieć wynik z Niemiec. Otóż cofnę się aż do początku 2022 a potem lekko po łbach dobrnę do 27go sierpnia 2022 czyli dnia wyścigu.

Sezon 2022 zacząłem cudownie a potem było już tylko lepiej i mocniej. Potrenowałem dużo na bieżni mechanicznej bo przecież ja i zima to odwieczni wrogowie 🙂 W lutym wygrzałem ciało na Karaibach klejąc tam srogie kilometry w potwornym gorącu i w dużej wilgotności. Trochę też biegałem treningowo po górkach w Falenicy. Także trening był mocarny i wszechstronny. Ciało było szykowane na duże wyzwania.
27 marca
wystartowałem w Półmaratonie Warszawskim. Start treningowy bez większych roszczeń na dużym luzie. W efekcie na mecie czekała na mnie z otwartymi ramionami przepiękna życiówka 1:09:49. Poprawa poprzedniego rekordu o 21 sekund.

Z treningu do ultra PB w półmaratonie 🙂

      W moim wieku, mając już setki startów za kołnierzem życiówka to nie jest taka zwyczajna sprawa. Tym bardziej był to piękny prognostyk przed startami na docelowych dystansach czyli ultramaratonach.
Dokładnie miesiąc później pojechałem do Chorzowa na główny start pierwszej części 2022. Mistrzostwa Polski 6H na stadionie w bliskim mojemu sercu biegu 6 godzin Pełnej Mocy. Bieg organizowany już trzeci raz przez Pawła Żuka a ja po raz trzeci zwyciężam. Dodatkowo trzeci raz poprawiam swój rekord życiowy, tym razem kotwica rzucona na 95km czyli średnio 3’47”/km. Przez jakieś dwa dni po biegu byłem całkowicie spełniony 🙂 Ale trzeba było szybko się koncentrować na kolejnym celu. Dwa tygodnie później startowałem w Wings For Life w Poznaniu. To kolejny bieg bliski mojemu sercu. Oprawa, cel i atmosfera tej imprezy to jest coś co się długo pamięta. Dodatkowo zawsze miło wspomina się biegi w których odnosi się sukcesy a w WFL niewątpliwie takie miałem. W Poznaniu byłem oczywiście nie do końca wypoczęty bo trudno w dwa tygodnie zregenerować mocne 95 kaemów. Czułem jednak potężną MOC. Przeciwnicy mieli takie szanse, że mówiąc językiem inwestycyjnym – chciałem ich shortować 🙂 No i zagrałem odważnie uciekając mocno od startu – dosyć łatwo wygrałem. Utwierdziłem się w przekonaniu, że jestem niezniszczalny, ponadprzeciętnie zdolny do regeneracji i psychicznie mocny 🙂

 

Łatwa wygrana na Wingsie (fot. z Dariuszem Korzeniowskim z Accelerating Poland)

      Całkowicie rozumiem miny niektórych po przeczytaniu tej sentencji 🙂 Na bank w głowach macie „co to za pewny siebie typo, ego na poziomie iglicy pałacu kultury„. No nie, już to kilka razy pisałem – nie o to tutaj chodzi. Ja też jestem świadomy, że nie wiem wszystkiego, że można robić pewne rzeczy lepiej i wierzcie mi, że są prawdopodobnie zaledwie dwie sytuacje w których patrzę na ludzi z góry. Pierwsza to gdy pomagam komuś wstać a druga gdy odbieram gratulacje stojąc na najwyższym stopniu podium 🙂 Także dystansik, dystansik i jeszcze raz dystansik żebyśmy niepotrzebnie nie łapali ostrości na poboczne rzeczy. Przekonanie o swojej topowej formie to element składowy konieczny w moim ultrabieganiu.

Kluczowy okres treningu

     Był czerwiec – leżałem, czesałem kolejne pudła ptasiego i popijałem pepsóweczki planując podbój świata ULTRA. Pod koniec czerwca miałem okazję potrenować kilka dni w polskich górach z rekordzistą Świata w biegach 24h i 100km Aleksandrem Sorokinem. Chyba sobie wyobrażacie co to oznaczało dla mnie, gościa który pragnie prędkiej setki.  To było jak dla Jacka Kurskiego przybicie piątki z Zenkiem na sylwestrze marzeń!
Podczas wspólnych treningów mogłem zweryfikować czy potrafię dotrzymać kroku Mistrzowi. Tutaj wielkie podziękowania dla Sebastiana Białobrzeskiego za taką szansę bo to On mnie skusił 🙂

Trening w Zakopanem – Fili Jańczak, Aleksandr Sorokin, ja i Łukasz Partyka

      Trening w Kościelisku i Zakopanem był dla mnie mega doświadczeniem a przede wszystkim dużym bodźcem dla organizmu. Ogarnąłem całość w znakomitym zdrowiu kończąc budowę solidnego biegowego fundamentu pod drugą część sezonu. Jak się okazało to był tylko wstępniak do mocnego treningu.
Na przełomie lipca i sierpnia pojechałem do Szwajcarii do Sankt Moritz, żeby pobawić się w zawodowego sportowca. Robiłem dwa treningi dziennie i poza tym w zasadzie tylko odpoczywałem. Przez 14 dni przebiegłem 645km na wysokości 1800 m. n. p. m. To był biegowo bardzo wartościowy okres. Świeżość tego treningowego konceptu ostro trzymała mnie za mordkę bo czułem, że to wszystko odpali. Po przyjeździe forma dojrzewała z każdym dniem. Na tydzień przed mistrzostwami pobiegłem na Ursynowie parkrun czyli 5km. Biegłem na samopoczucie bez patrzenia na zegarek. Ukończyłem ze średnią 3’07”/km co dało rekord trasy – to pozwalało ustawić optymistycznie wszystkie moje termostaty 🙂

Sądny dzień

      Gdyby był gdzieś czerwony przycisk w kształcie grzyba, po którego naciśnięciu można by wycofać jeden dowolny dzień ze swojego życia to wybrałbym datę 21.08.2022. Potem bym dusił przycisk jakby jutra miało nie być 🙂 Otóż na 6 dni przed startem, z pozoru piękna, upalna niedziela okazała się punktem zwrotnym w tej sielskiej atmosferze. Zuchwałość, brak czujności i przekonanie o własnej niezniszczalności dały przestrzeń aby do głosu doszedł szatan i zaatakował. Od południa żłopałem lodowate picie jakbym brał udział w zawodach „kto bardziej zmrozi gardło„. Do dziś nie potrafię tego pojąć jak taki stary chłop z wieloletnim doświadczeniem mógł się tak zachować. Gdzie wtedy byli rodzice??? 🙂 Totalnie tego dnia opuściłem gardę i stałem się kompletnie ślepy na znaki ostrzegawcze a te świeciły jak neony w Vegas 🙂 Już przed wieczorem z gardłem było nieciekawie jednak ja zawsze wszystko widze na różowo. Pomyślałem: „dobra jutro wstanę i będzie gitara – nie stresuj się dzieciak jesteś silny typ„.

     No i wstałem w poniedziałek i to nawet wcześnie bo już ok. 2:00 nad ranem z gorączką. Usiadłem na brzegu łóżka z termometrem i świecąc ekranem telefonu próbowałem odczytać wynik – 38,7. Normalnie nie wierzyłem w to co widziałem, ale samopoczucie utwierdzało mnie, że odczyt jest dobry. Miałem ochotę przybić high five z własnym czołem, ale nie chciałem uszkodzić się jeszcze bardziej 🙂 No ale nic, trzeba było jakoś ogarniać tę krzywą sytuację. Przeprowadziłem zdecydowany atak farmakologią – do rana okazał się niestety bezskuteczny. W poniedziałek w pracy byłem cieniem człowieka. Apap gonił apap a klimatyzacja pomagała wrogowi. Przyszedłem do domu i byłem ledwo żywy. Dotarło do mnie, że jest naprawdę cieniutko i nie widać żadnej perspektywy na poprawę.

Może trudno rozpoznać ale to ja podczas choroby 🙂

     Dołożyłem jeszcze mocniejsze dawki środków przeciwgorączkowych, przeciwzapalnych no i leżałem. Pociłem się, zmieniałem koszulki i dalej leżałem. Wtorek rano obudziłem się zupełnie bez sił. Nie dałem rady wstać do pracy. Cały dzień spędziłem w łóżku. Piłem dużo, nic nie jadłem bo nie było w ogóle apetytu. Analizowałem czy wystarczy mi dni aby dojść do siebie. Wierzyłem, że dam rade. Środa okazała się dniem przełomowym. Obudziłem się, samopoczucie było fatalne, ale za to termometr pokazał 37. To już było optymistyczne. Dołożyłem jeszcze trochę drażetek wierząc, że po południu będzie można już pobiec jakiś easyrun. Mimo upalnej pogody wyszedłem i z trudem pobiegłem na SGGW. Zaliczone 11 kilometrów średnio po 4’12”/km pozwoliło bardziej optymistycznie spojrzeć na całą sytuację. Zostały mi dwa dni na dojście do siebie. Nastawiłem się, że tak mocny organizm jak mój zdąży wyjść na prostą i jeszcze będzie pięknie. Trzeba wierzyć w swojego skilla 🙂

Może będzie dobrze…

      Czwartek to podróż samochodem do Berlina i cała logistyka około hotelowa. Pojechaliśmy we trzech razem z Arturem Jędrychem i Mateuszem Kawalcem. Mateusz pomagał Arturowi podczas wyścigu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o siedzibę PZLA żeby wymienić koszulki z M na S 🙂 i w bojowych nastrojach ruszyliśmy. Ja już byłem prawie przekonany, że najgorsze mam za sobą. Przed dotarciem do hotelu postanowiliśmy zrobić jeszcze rekonesans trasy w Bernau oddalonej około 36 km od Berlina. Temperatura 31 stopni i pełne słońce dało mi pretekst do tego, aby za kiepskie samopoczucie podczas biegania obwinić pogodę. Zachowałem spokój.

Przed rozruchem w Bernau z Arturem Jędrychem – są uśmieszki bo staliśmy w cieniu

     Ogólnie to  nie czułem się wypoczęty. Jednak te wyjazdy mi nie sprzyjają – w końcu spędziłem ponad 6h za kierą a to nie jest wymarzony sposób na relaks.

     Piątek do południa trochę poleżeliśmy. Potem karneliśmy się do Bernau na ceremonię otwarcia zawodów a po powrocie mimo rzęsistego deszczu wyszedłem na rozruch. Cały czas szukałem argumentów, że moc wróciła i że powinienem na wyścigu biec swoje bez myślenia o skutkach choroby. Nie powiem żebym czuł jakiś mega flow, ale jak sięgnę pamięcią w przededniu MP w Chorzowie też jakiejś wielkiej mocy nie czułem – ot po prostu luźno się biegło. Ale to są nieporównywalne tematy, tutaj pogoda ma ogromne znaczenie więc trudno to logicznie analizować.

Dzień startu

     Start był zaplanowany na godzinę 6:30 (sobota). Biorąc pod uwagę, że na starcie trzeba było być minimum o 5:30 z dojazdem i porannym rozbudzeniem się wstałem o 3:00 🙂 O wyspaniu się nie było tutaj mowy. Pokój mieliśmy przy głównej trasie i okazało się, że ja to taki francuski piesek jestem. Wszystko mi przeszkadzało i o szybkim zaśnięciu mogłem zapomnieć. Nie można jednak przywiązywać wagi do takich szczegółów, żeby nie stracić koncentracji na tym co istotne. Wypiłem kawę i ze spokojem ogarniałem się do wyjazdu.
Z pogodą mieliśmy duże szczęście – we czwartek upał był nie do zniesienia a w piątek pod wieczór pogoda zaczęła się zmieniać. Bardzo wilgotno, ale za to dużo chłodniej jakieś 22-23 stopnie.
Spotkaliśmy się z Radkiem Gozdkiem – moim etatowym supportem. Radek specjalnie pod te zawody zorganizował rodzinny wyjazd  aby mi pomagać na trasie.
Ogarnęliśmy z ekipą namiot – Polska. Mieliśmy 5 osobową reprezentację. Drużynę kobiecą reprezentowały Patrycja Bereznowska i Magdalena Ziółek. Ostatecznie Dominika Stelmach nie pojechała bo wybrała wyjazd na Comrades. W drużynie facetów był Andrzej Piotrowski, Artur Jędrych i ja. Oczywiście każdy miał osobę która mu pomagała.

Oto repka z PL na 100km

     Przed startem odhaczenie na liście zawodników, spokojna rozgrzewka i byłem gotowy do biegu. W płucach nienaturalnie ciężko, w powietrzu przez wilgotność kosa jak w Jakucku. Wiadomka – wszyscy mają takie same warunki zatem bez zbędnej rozpaczy.

    Co do strategii to miałem do wyboru trzy: opcja pierwsza „bojaźń” – polecę delikatnie po 3’55-4’/km i jakoś dobiegnę. Opcja druga: „niezniszczalność” – łapię się z czołówką nawet gdyby poszli po 3’25”/km a po tyle poszli 🙂 Opcja trzecia – „ambitnie” – zacznę nieco wolniej niż w Chorzowie, ale zdecydowanie na rekord Polski. Obserwuję czołówkę a od 80.km zaczynam walkę. Tę opcję właśnie wybrałem.

     Aby to trochę rozwinąć dlaczego akurat tak: bieganie na poziomie życiówki czyli 6h 30min (3’54”/km) wydawało mi się zbyt punktatorskie. Na takiej imprezie jak Mistrzostwa Świata zawsze według mnie trzeba ryzykować. Jest tylko kwestia skali tego ryzyka. Miałem cały czas z tyłu głowy osłabienie organizmu z początku tygodnia a to z kolei przełożyło się na wszystko inne w tym słabo przeprowadzony proces carboload itd. Dodatkowo ostatnie dni były prawie bezsenne – nie wiem na co to już złożyć, czy na podróż czy na upał czy na co jeszcze. Ogólnie ciężko mi było samego siebie przekonać, że jestem tego dnia nie do zajechania. Mimo to musiałem spróbować biec ambitnie nawet z konsekwencją umierania na końcu.

Lecimy…

      Ruszyliśmy. Początkowo zostałem z tyłu bo tłum jakiś srogi. Tempo w okolicach 4’/km. Ze względu na duże zachmurzenie gps mocno się gubił co wydedukowałem po kilku auto lapach.

     Jeśli chodzi o trasę to mieliśmy do pokonania małą pętlę 2,5 kilometra i 13 pętli po 7,5 kilometra a na końcu jakieś dodatkowe km, żeby wyszła okrągła setka. Generalnie to ja tej małej pętli jakoś nie zauważyłem – wybiegliśmy od razu na główną pętlę, ale to mało istotne szczegóły. Lataliśmy po dobrej jakości szosie z dwoma nawrotkami, lekkie fałdy ale bez ostrych podbiegów. Trasa raczej nie należała do szybkich właśnie przez te ciągłe zmiany kierunku i hamowanie. Na początkowych pętlach zmiana kierunku bardzo nie przeszkadzała, ale od 4-5 pętli wzwyż to już bardzo mnie to hamowanie i rozpędzanie się męczyło. Na pewno nie był to taki fastlane jak na pierwszym torze w Chorzowie.


Biegłem na samopoczucie, poleganie na gps mijało się z celem a z drugiej strony jakieś przesadne pilnowanie międzyczasów mnie nie interesowało.
Z perspektywy czasu nic tutaj bym nie zmienił – to tempo było w tych warunkach dla mnie komfortowe. Międzynarodowa stawka, nowa trasa pozwoliły na odroczenie psychicznego znużenia biegiem. Początkowo trochę liczyłem, że się z kimś zabiorę żeby kilometry mijały szybciej. Przed startem obstawiałem, że znajdę się z zawodnikiem USA Rajpaul Pannu z którym rozmawiałem w przeddzień wyścigu. Zawodnik który biega 29:08 na dyszkę, 2:16 w maratonie i 6h28min na setkę. To byłby dobry partner 🙂 Ale na trasie został gdzieś z tyłu i zakończył na 57. miejscu.
Przez kilka km biegłem z Brytyjczykiem Matthew Dickinson’em. Kojarzyłem go z konferencji – mocny zawodnik z życiówką w maratonie 2h 20min. Uznałem, że to będzie dobre towarzystwo. Ale Matthew musiał dosyć szybko zwolnić (ostatecznie zajął 26. miejsce) i zostałem sam. Tylu zawodników i normalnie nie ma się z kim złapać 🙂

     Przez te roszady, pierwsze 20 kilometrów w zasadzie minęło natychmiast – średnio po 3’44”/km. Na każdej pętli Radek podawał 250ml płynnych węglowodanów. Biegłem chyba w okolicach 8. pozycji, ale nie zwracałem na to uwagi. Na czele grupa Japończyków, zawodnicy z RPA i Francuz Guillaume Ruel – mój faworyt.

Gdybym miał obstawić zwycięzcę to ALL-IN zagrałbym na Francuza – no i bym przegrał 🙂 – był 5-ty

     Za tą grupą lekko z tyłu biegł Holender Piet Wiersma a za nim Norweg Sebastian Håkansson. W początkowej fazie mi uciekli a potem nie chciałem szarpać żeby ich dognać. Więc we trzech biegliśmy w kilkudziesięciosekundowych odstępach. Potem te różnica zaczęły rosnąć.
Jakoś około 30. kilometra poczułem mocniejsze zmęczenie natomiast to wszystko było pod kontrolą. Biegłem równo zachowując spokój, bez zbędnego podpalania się. Jak się okazało do 50.-tki dobiegłem średnim tempem 3’43”/km czyli nawet lekko przyspieszyłem.

Półmetek

     Psiąt kaemów w nogach to już nie czuć takiej lekkości motyla 🙂 To nie było oczywiście jakieś przesadne zmęczenie no ale szło oporowo. Byłem gotowy na następne srogie kilometry. Coraz ciężej natomiast robiło się w płucach. To tempo nie powinno być dla mnie wymagające wydolnościowo dlatego nastąpiła lekka dezorientacja. Mimo trudu trzymałem swój rytm. Na 60. kilometrze było to cały czas średnio 3’45”/km czyli prognoza na mecie 6h 15 min (7 minut szybciej od rekordu Polski).

Tu już zaczynał się deficyt mocy 🙁

     Ale ten 60. kilometr okazał się cięższy niż powinien. Byłem na 9-tym z 13-tu okrążeń. Minęło około 3h 45min biegu. Czułem, że sroga niemoc ogarnia moje ciało. Trzeba było jakoś to przeczekać w nadziei, że to przejściowe. Logicznie rozumując to nie miało prawa się w tym momencie wydarzyć. Tempo było jak najbardziej w moim zasięgu. Natomiast zastanawiałem się czy jednak brak poprawki na warunki pogodowe oraz moją historię z przeziębieniem nie zbierają swojego żniwa.

     W czołówce zaczęły się roszady. W zasadzie po 9. okrążeniu większość doświadczyła kryzysu i gwałtownego spadku tempa. Łatwo to mogłem stwierdzić po tym w jakim punkcie pętli mijałem przeciwników. Ja słabłem jednak w szybszym tempie niż oni. No i weź tu człowieku coś zrób. Drzesz się w myślach „dawaj dawaj nie umieraj” a komendy są zupełnie ignorowane i tempo spada. Zacząłem puchnąc jak dziunia w reklamie espumenisanu.

Konanie 

     Na cztery okrążenia do końca podjąłem jeszcze próbę jakiejś zmiany. Zamiast węglowodanów zażyczyłem sobie colę. Na swoich biegach nie stosuję nic innego tylko węglowodany, ale tutaj liczyłem że kofeina zawarta w coli da jakiś przełom. Z resztą ryzyko było żadne bo i tak szło coraz gorzej. Niestety cola lekko mnie ożywiła tylko na jakieś 2 kilometry. Zadziałała zatem raczej zmiana smaku. Nie miałem przygotowanych innych środków typu #gamechanger. Biegłem a z kilometra na kilometr mój bieg przypominał trucht. Bardzo chętnie łapałem tempo 4’/km i już nie patrzyłem w ogóle na zegarek. Miałem wrażenie, że zaraz będę biegł po 5’/km. Wpadłem w lekką spiralę pesymizmu a to do mnie przecież nie podobne.

     Traciłem nadzieję, że z tego będzie można pobiec coś bliskiego moim oczekiwaniom sprzed startu. Miejsce poza pierwszą piątką zupełnie mnie nie interesowało. Jeśli chodzi o czas to plan minimum był w okolicach 6h 22min czyli rekord Polski. Wszystko co powyżej uznawałem za porażkę.
Każda kolejna pętla była trudniejsza. W płucach działo się źle a to spowodowało, że dalej się po prostu sypało. Nie pamiętam kiedy ostatnio mnie tak poskładało na zawodach. Oczywiście w głowie miałem jednego winnego – przeziębienie z początku tygodnia. Sprawcą tegoż niestety byłem ja sam, ale może to i dobrze. Przynajmniej nikt nie dostał odłamkiem mojej złości 🙂
Biegłem dalej już niezależnie od tempa, zejścia z trasy nie brałem w ogóle pod uwagę. Wysiłek był jednak niewspółmierny do tempa a tego w żaden sposób podkręcić się nie dało.

Dublowałem zawodników i zawodniczki ale to nie i tak mnie nie napędzało

     Zostały mi dwie pętle czyli około 15 kilometrów. To już było truchtanie. Mięśniowo nie byłem mocno zmęczony, czułem jednak jakbym miał buty z ołowiu. Jak patrzę teraz w garmina to wcale nie wygląda to aż tak tragicznie, ale wtedy w mojej głowie miałem zupełnie inny obraz. Czułem się jednym z wolniejszych zawodników na tej trasie. Pogodzony z tym, że tutaj już nic nie da się zrobić dawałem się wyprzedzać kolejnym rywalom. Nie czułem żadnej różnicy czy będę 10ty czy 20ty.

Finish

     Bardzo zmęczony wbiegłem na ostatnią pętlę. Była nawet myśl, że teraz to już trzeba odpalić wszystko co jest. Tempo jednak nadal spadało! Po prostu nie było z czego dołożyć nawet na końcu. Na ostatniej pętli wyprzedził mnie Andrzej i nawet nie miałem siły złapać się z nim na kilka metrów. Kompletna niemoc, nic, ziobro kurła null.

     Po przekroczeniu linii mety okazało się, że trzeba dokręcić jeszcze 800m bo trasa była źle zmierzona. Byłem daleki od zadowolenia 🙂 Złapałem urwaną szarfę wręczaną przez organizatorów, żeby mnie pokierowali dwa zakręty dalej na małą pętlę. Te dodatkowe 800m nie mogło mnie zniszczyć już bardziej więc zacisnąłem zęby i biegłem. Byli tacy co na znak protestu położyli się i nie chcieli biec 🙂 Tacy to cyrkowcy.

To dobrze obrazuje stan mojego zmęczenia

     Dobiegam w końcu do mety – czas 6h 41min 31 sek. (4’01”/km). Tutaj jestem pozytywnie zaskoczony bo od kilku pętli już nie kontrolowałem w ogóle międzyczasów, żeby się dodatkowo nie dołować. Obstawiałem wynik grupo powyżej 7 godzin. Ale jednak nie jest tak prosto stracić wyrobioną w pierwszej części dystansu przewagę.
Na początku czuję dosyć duże zmęczenie, które wynika raczej z długotrwałego zmuszania się do biegu. To konanie trwało dobre 30 kilometrów i z każdym kilometrem motywacja była mniejsza. Zdawałem sobie sprawę, że walczę już tylko o ukończenie a to trochę mało ambitny cel jak dla mnie.

Kilka minut po zakończeniu biegu już byłem całkiem świeży. Ciekaw jestem jakby wyglądała taka pętla na maksa po tym lekkim wypoczynku, ale nie było takiej opcji by tego spróbować. Wypiłem trzy albo sześć pysznych napojów typu coke 🙂 i słuchałem jak ta bieda wyglądała z perspektywy supportu w namiocie.

Zaraz po biegu z pyszną colką

A tu z Radkiem – ponad 6 godzin spędzone w namiocie po to, żeby co pół godziny podać coś chudemu – Radek dzięki za to Twoje pozytywne zakręcenie 🙂

Obok był namiot Japonii – no przecież nie mogłem nie zrobić sobie fotosa z mistrzami (dwa pierwsze miejsca na podium plus złoto w klasyfikacji drużynowej). Za rok będę przed nimi a to pięknie zarezonuje na moim i ich insta 🙂

I jeszcze jedna fota po biegu – Artur Jędrych z Piotrem Maćkiewiczem. Piotr przyjechał specjalnie na te mistrzostwa ze Świnoujścia jako wolontariusz. Dopingował nas na trasie przez całe 6h – no czyste złoto! Wróć, to jest diament 🙂


Podsumowanie

     Co tu się pastwić nad tym Dariuszem. W skrócie sytuacja wyglądała tak: forma życia była już w marcu, potem było cały czas tylko lepiej. Do tego wszystkiego trening w Sankt Moritz przeniósł typa do wąskiego mistrzowskiego grona bardzo blisko Eliuda Kipchoge i Aleksandra Sorokina 🙂 Wystarczyło tylko tą wizję zalegalizować. Niestety zuchwałość i brak pokory będące wynikiem przekonania o swojej niezniszczalności uśpiły przedstartową czujność. Na własne życzenie całą ciężką pracę zaprzepaścił dając się przeziębieniu – jak leszcz. Oczywiście otrzeźwienie i mądrość wróciła, ale już w momencie jak leżałem w łóżku z gorączką.

     No nic – gapowe trzeba płacić. Pozostało odgrzebać różowy notesik z heloł kitty i dopisać kolejny punkt na żelaznej liście: „Twoja niezniszczalność to mit, szczególnie w ostatnim tygodniu przed startem„.
I tak – uznaję to za główną przyczynę mojej niemocy w drugiej połowie dystansu. Po prostu nic innego logicznego nie przychodzi mi do głowy, nawet to gęste powietrze nie powinno mnie tak poskładać. Nie po tym treningu który został wykonany.

     Oczywiście ten wynik – mam na myśli czas – jeszcze rok temu byłby dla mnie cudownym sukcesem. Jednak po ustanowieniu rekordu życiowego na setkę w sierpniu 2021 na poziomie 6h 30 min człowiek oczekuje już czegoś więcej. A już na pewno startując na imprezie mistrzowskiej oczekiwania powinny być duże. Ocena jest jednak na dzień dzisiejszy i nie należy się bać tego, żeby była surowa.
Jeszcze rzucę wykresik, żeby nie było łyso. Trzeba pokazać jak konsekwentnie słabłem podczas tego biegu.

Na czerwono moje tempo – poglądowo dla porównania średnie tempo z Chorzowa, Rekord PB i Rekord PL

     Żeby porównać co działo się na trasie, zestawiłem tempo Japończyka Haruki Okayama (zwycięzca 6h12min09s), Norwega Sebastian Håkansson (4. miejsce 6h19min) którego miałem po 80. kilometrze zacząć doganiać 🙂 no i mojego faworyta Francuza Guillaume Ruel (5. miejsce 6h19min 50sec)

     No i widać, że słabłem z tego zestawu najszybciej.

Drużynowo wśród mężczyzn zajęliśmy 6. miejsce. Nawet gdybym pobiegł na miarę swoich możliwości to i tak to by NIC NIE DAŁO 🙂 Do podium zabrakło nam blisko 26 min. Musiałbym zatem pobiec 6h15min49sec żebyśmy mieli brąz 🙂 Czej – mogłem w sumie to zrobić! Dobra łorewa 🙂

     Wszystko to ładnie sobie przeanalizowaliśmy z Arturem i Mateuszem wieczorową porą przy niemieckim browarku 🙂

Co dalej

     Oczywistą oczywistością jest, że wszystko to czego doświadczyłem przy okazji tego startu przełożę w jeszcze cięższą a w zasadzie mądrzejsza pracę. Tak naprawdę to mądrość powinna dotyczyć tematów poza treningowych 🙂 Tak czy inaczej setka to wymagający dystans. Tutaj żeby wyznaczać nowe granice podobnie jak w maratonie trzeba być idealnie wypoczętym i nie ma miejsca na walkę z dodatkowymi trudnościami. Tylko dzięki ogromnemu zapasowi formy jaki został wypracowany, start w Berlinie nie okazał się zupełną porażką. Prawdopodobnie gdyby to było biegane w 2021 roku to przez osłabienie chorobą skończyłbym grubo powyżej 7h.
Ale to nie jest tak, że chciałbym ten start zaspawać w metalowej skrzyni i zrzucić do oceanu. Aż tak bardzo go nie hejtuje 🙂 Prędzej zaspawałbym melepetę która na tydzień przed startem życia, wachlowała drzwiami od lodówki 🙂

     Jak wygląda życie po setce? Otóż tydzień odpocząłem, pojechałem do rodzinnej miejscowości – Przasnysz. Zrobiłem żywe przetarcie na biegu Korona Ziemi Przasnyskiej (7,3km) w średnim tempie 3’15”/km. Czułem, że w zasadzie się zregenerowałem po tych niemieckich 100km. To oczywiście nie do końca jest prawda bo to subiektywna ocena a pewne rzeczy potrzebują czasu i tego przyspieszyć się nie da. Tak czy inaczej od 04.09 trenuje już na pełnych obrotach bo następny cel jest już na horyzoncie.
07 października lecimy do Hiszpanii na Mistrzostwa Europy na 50km! Dwa tygodnie wcześniej przebiegnę się w Maratonie Warszawskim ale tylko treningowo, oszczędzając siły na mistrzostwa. Zapraszam zatem do pociągu na tempo 3’40”-3’30”/km – no jakoś te okolice 🙂 Wiem, że jeszcze będzie pięknie, jeszcze rekord Polski powinien się bać. Nie składam broni – wręcz przeciwnie – moja najszybsza setka jeszcze przede mną!!!

Pozdro i DoZo!

 

Klasyfikacja mistrzostw

Klasyfikacja drużynowa

 

𝐌𝐨𝐣𝐞 𝐬𝐭𝐚𝐭𝐲𝐬𝐭𝐲𝐤𝐢 𝐩𝐨𝐭𝐲𝐜𝐳𝐤𝐢 𝐩𝐨𝐝 𝐁𝐞𝐫𝐥𝐢𝐧𝐞𝐦:
✅ Czas końcowy: 𝟔𝐡 𝟒𝟏𝐦𝐢𝐧 𝟑𝟐 𝐬𝐞𝐤 (𝟒’𝟎𝟏”/𝐤𝐦) 😠
✅Niby to drugi wynik w karierze – powinna być życiówka🙂
✅Dało to 𝟏𝟕. 𝐦𝐢𝐞𝐣𝐬𝐜𝐞 😠
✅Nie pobiłem żadnego rekordu😞
✅Od 60. km moje komendy „szybciej” były przez organizm ignorowane 😡
✅5 dni przed biegiem padłem ofiarą sabotażu – moje 𝐜𝐢𝐚ł𝐨 𝐳𝐨𝐬𝐭𝐚ł𝐨 𝐩𝐨𝐝𝐠𝐫𝐳𝐚𝐧𝐞 o ponad 2 stopnie 🤕. Możliwe, że scenariusz tego ataku pisany był cyrylicą 😅
✅Mimo słabego samopoczucia wierzyłem, że w dniu startu nastąpi punkt zwrotny – zagrałem więc „grubą” taktyką na rekord Polski (6h 22min) i rekord życiowy (6h 30min)
✅Poziom zawodów był srogi – gdybym pobiegł czas=rekord Polski to byłbym na 7. miejscu 🤨
𝐒𝐭𝐚𝐭𝐲 𝐭𝐞𝐦𝐩𝐚
⏩10 km – 37’18” (3’44”/km)
⏩21,1 km – 1h 18min (3’44”/km)
⏩Maraton – 2h 35min (3’40”/km)
⏩50 km – 3h 6min (3’43”/km)
⏩60 km – 3’45”/km (prognoza: 6h 15min)
⏩70 km – 3’47”/km (prognoza: 6h 19min)
⏩80 km – 3’51”/km
⏩90 km – 3’54”/km (prognoza: 6h 29min)
𝐂𝐚𝐭𝐞𝐫𝐢𝐧𝐠
✔️każda pętla (7,5km) to 250ml płynnego cukru
✔️ostatnie 4 pętle piłem już tylko colę (1 litr)
✔️w sumie wypiłem 𝟑 𝐥𝐢𝐭𝐫𝐲 węglowodanów
✔️zjedzone 𝟎 𝐳̇𝐞𝐥𝐢 – a miałem takowe i nawet był plan żeby coś zjeść
✔️na tą pogodę (wilgotność 99% 🥵 ) – to było za mało picia, ale nie dało się więcej wchłaniać przez żołądek 🤷
𝐈𝐧𝐧𝐞 – 𝐧𝐢𝐞 𝐦𝐧𝐢𝐞𝐣 𝐰𝐚𝐳̇𝐧𝐞
▶️Na trasie wspierał mnie 𝗥𝗮𝗱𝗲𝗸 𝗚𝗼𝘇𝗱𝗲𝗸 – specjalnie jechał po to do Berlina 💙
▶️Tego dnia nic się lepiej nie dało zrobić – po prostu 𝐓𝐎 𝐁𝐘 𝐍𝐈𝐂 𝐍𝐈𝐄 𝐃𝐀Ł𝐎 😅 https://youtu.be/8AwVRlXsxlA
▶️Znaczniki na trasie były niedokładnie rozmieszczone a GPS wariował – trudno było na bieżąco kontrolować tempo – biegłem w 100% na samopoczucie
▶️Po starcie organizatorzy zorientowali się, że trasa jest za krótka – na szybko domierzyli dodatkowe 800m 😅

 

2 komentarze

  1. Darku,dzięki za miłe słowa. Moja żona i dzieci są dumne ze mnie. Czuję się prawie , jakbym przebiegł z Tobą tę setkę! No,ale byłem tam z Wami „live”! Niesamowite przeżycie. Myślę, że przy następnej próbie będzie tylko lepiej! Dużo się tym razem nauczyłeś! Pozdro. Piotr

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Opublikuj komentarz