Oto on – owoc mojego „dobrego” dotyku z klawierą 🙂 – recka z imprezy w Kotle Czarownic. To nie jest jakaś wydmuszka pisana na szybko i na pałę byle zdążyć załapać się na falę popularności – oo NIE 🙂 To jest wspomnień czar 🙂 gwarancja podróży do świata ultra i to nie tylko przez pryzmat kolorowych szat i zasolonych skroni. To jest haczenie o sferę mentalną sportowca amatora w trakcie potyczki z 237 okrążeniami na stadionie 🙂 Tego nie należy mylić z deficytową emocjonalnie relacją, z jakiejś randomowej imprezy na portalu biegowym. Relacji napisanej z użyciem pióra do produkcji instrukcji obsługi żelazka 🙂 Noo NIE – przynajmniej ja tak to właśnie widzę 🙂
ALE, ale. Kończmy tę laudację bo kąciki ust są już wystarczająco wysoko a wzrok wystarczająco wyostrzony. Teraz przełóżmy to cienką warstwą faktów, żeby nie spozycjonować się blisko tekstów o pilocie Pirxie 🙂
A zatem – rzecz ma się o biegu pt. 6 godzin pełnej mocy edycja numer 3. To już w moim kalendarzu biegowym stały punkt. W tym roku Paweł Żuk zrobił imprezę z takim rozmachem, że ciężko znaleźć szufladę do której to przydzielić. Zgarnął rzeszę partnerów i sponsorów w tym Reshape Fitness, 4ActiveMen, powercanvas.pl, ALE – Active Life Energy, Kingrunner ULTRA, Altra Running Polska. Wiem też skądinąd, że i prywatnych złotówek też trochę poświęcił. Do tego dobiła zacna oprawa znanych mistrzów fotografii: Patrzę Kadrami – Aneta Mikulska, Adam Jeżewski Fotografia. Całość zorganizowana na Stadionie Śląskim – absolutne złoto!
Karnęliśmy się z Radkiem chętnie do Chorzowa. Stadion naprawdę spoko 🙂 Trybuny na 55 tysi – w dniu wyścigu było jeszcze kilka wolnych miejsc 🙂 Dla atencji fotos…
Zawody były zaplanowane na sobotę 23.04 na godzinę 9:00. Zameldowaliśmy się z Radkiem Gozdkiem w piątek po południu. Radek, podobnie jak w poprzedniej edycji wspierał mnie podczas biegu w kwestiach kulinarnych, ale też jako kibic. Obeszliśmy dokoła stadion – oprócz ogrodzenia i recepcji nic nie zobaczyliśmy. Po prostu dla ludzi jest zakaz wchodzenia na obiekt i nara 🙂 Dobra – poczekamy. Jutro sobie legitnie wbijemy – bez łaski. Pogoda sroga – jak dla mnie zimno i dziki wiatr. Po spacerze wyskoczyłem jeszcze na mini rozruch z Jackiem Klimczakiem – ambitnym ultrasem. Z Jackiem trenujemy od ponad 2 lat i idzie mocarnie 🙂
Retrospekcja
Ale chwileczkę, no nie tak prędko żeby karku nie złamać. Przewińmy VHS-a kilka tygodni wstecz i wyostrzmy randomowe klatki. Czy tam się coś ciekawego działo? No działo się dużo! Jak bowiem nazwać okazyjne przytulenie nowego rekordu życiowego w półmaratońskim starcie treningowym? No jak? A właśnie takie wydarzenia miały miejsce pod koniec marca na ulicach Warszawy! Niedzielny poranek, policja, poblokowane główne skrzyżowania, uje na ustach kierowców stojących w korkach a my środkiem jezdni lecimy po swoje 🙂 I nie ma paragrafu na nas!
Z treningu ultra wyjątkowo skąpo dotykającego prędkości maratońskich o PÓŁmaratońskich już nie wspominając – sięgnąłem po przepiękną życiówkę. W trudnych, wietrznych warunkach 21,1 km pokonałem średnio 3’19”/km (18,09 km/h) i przywiozłem soczyste PB 1h 09min 49sec.
Ogólnie to w przygotowaniach pogoda bardzo chciała pomieszać mi plany. Chudy zimą w Polsce ma ciężko. Oczywiście nie ze mną takie numery 🙂 Szybko stałem się zapalonym miłośnikiem kevlarowego pasa bieżni mechanicznej. Ta przyjaźń początkowo była trudna. W dodatku tylko jedna strona była gotowa o tym rozmawiać #najgorzej 🙂 Ale budowaliśmy ten związek mozolnie – w końcu zaiskrzyło i przerodził się on w silną sympatię 🙂 Cisnąłem wieczorami po pracy dzikie kaemy w statycznym krajobrazie białych ścian i swojego odbicia w wątpliwie czystej szybie.
Podczas gdy ja robiłem żywą 40tkę skład sali aerobowej na piętrze wymieniał się kilka razy. Tak właśnie hartowała się forma pod ultra. Prawie każdego dnia byłem gotowy do jechania z treningiem pod korek. W mojej cukrowej diecie często pojawiały się drinki i przekąski składające się z około 98 pierwiastków, z których co najmniej połowa powodowała zdolności fluorescencyjne 🙂 A w dobie kryzysu energetycznego czerpałem energię z czarnego złota – pepsi 🙂 Jedynie wiedza treningowa i resztki zdrowego rozsądku 🙂 kazały mi czasami luzować. Tak dotarłem do wiosennego startu docelowego – biegu 6 Godzin Pełnej Mocy.
Okejos, popycham VHS-a naprzód bo do końca seansu nie starczy popcornu 🙂
Przed startem
Jestem już w hotelu. Rozruch był spoko, ale jakoś zamarzłem. Zjadam pół wora chocapiców do tego słodka herba i dioda engine is ready zapala się soczystą zielenią. Jestem gotowiusieńki na opasłe kaemy. Zerknąłem jeszcze kilka minut w tvpsport na boks, ale tam Jacek K. puścił mi jakąś miałką podstawiankę – #najgorzej. Ziewnąłem przytuliłem hotelową poduszkę i za chwilę już była pobudka. Wstałem, coś wypiłem, przyjąłem porcję chocapiców i już nie mogłem doczekać się startu. Radziu, lecimy. Podróż na stadion to całe 7 minut – hotel mieliśmy około 800m od stadionu.
Wejście na bieżnię po czerwonym dywanie jak na oskarach 🙂 Mega wrażenie, jest pięknie, bieżnia też jest cudowna. Omiotłem wzrokiem kubaturę, złapałem kontakt wzrokowy z kilkoma postaciami, pozdrowienie skopiowane od papy Franciszka – eluwina Ziomki! Jeszcze kilka tęgich piątek ze znanymi w świecie ultra twarzami no i trzeba się grzać.
Szybkie trzy koła rozpoznania bieżni – ależ jest wybornie, easyrun a tu 3’40”/km. Czyli trzeba jak zwykle początek na hamulcu żeby nie przypalić.
Motyla noga – pliz, pliz już startujmy bo ja już chcę zarzucić sidła na to historyczne Mistrzostwo Polski 🙂 Ta edycja miała wyłonić bowiem pierwszą mistrzynię i mistrza Polski w biegu 6-godzinnym. Miałem zatem trzy główne cele: Mistrzostwo Polski, trzecia z rzędu wygrana no i rekord życiowy. Wystarczająco wyzwań jak na jeden bieg. O celach pobocznych już nie wspominam a takie też były.
Na starcie wszyscy z lica znani – to jest armia polskiego ultra 🙂 Harpagany dla których setka to jeden z tych krótszych dystansów. Normalnie bez trudu ogarniają 12h i dobówki. Tu nie ma przypadkowych osób. Stawka jest mocna, są zawodnicy z zagranicy. Lekką pruderią byłoby jednak gdybym obawiał się czegokolwiek. Niczego nie jestem tak pewien jak tego, kto tutaj dziś będzie pierwszy. No sorry – dla mało zwinnej w tematach okołosportowych osoby, to jest bliskie zarozumiałości czy też zbytniej pewności siebie. Nie mam z tym problemu – akceptuje to 🙂 Tutaj jednak przemykamy się subtelnie po krawędziach mentalu sportowca. Cele trzeba byczo zakotwiczyć w umyśle i już ich w trakcie biegu ponownie NIE weryfikować. Przestrzeń w głowie musi być dostępna dla innych, bardziej przyziemnych myśli. Moja kotwica była już na pierwszym stopniu podium i w promieniu kilkuset kilometrów a może i dalej nie było nikogo kto ją stamtąd zdejmie 🙂
Dobra, ale żeby ta auto analiza z pogranicza psychologii nie zawładnęła niniejszą publikacją! Cel przecież jest zupełnie inny.
Zaczynamy
Ustawiliśmy się na starcie, final countdown – no i lecimy. Głowy nabuzowane emocjami, wszechobecna adrenalina, do tego intrygująca atmosfera Śląskiego i wylewający się glikogen z uszu 🙂 Czujecie to?? Trzeba się mocno powściągnąć na początku, żeby się nie zapalić żywym ogniem. Ale powiedzieć do mnie „ej koleszko tylko zacznij spokojnie pliz” to tak jakby kazać Magdzie Gessler zaliczyć wizytę w restauracji bez rzucania talerzami 🙂 Na pewne rzeczy nie ma się wpływu.
Sytuacja po dwóch okrążeniach 🙂
Początkowe kółka lecę w tempie 3’23”-3-35”/km. Oczywiście one są bez wysiłku, ale i tak trzeba zwolnić. Po 3. kilometrach dopiero uspokajam tempo i stabilizuję w rejonach 3’40”/km (16,4km/h). To powinna być sensowna prędkość na dziś. Właśnie w tym momencie domknąłem swoją taktykę na te zawody 🙂
Biegnę w nowych szatach od RK Athletics odebranych w przeddzień startu. Niestety nie testowane co jest ewidentną amatorszczyzną przed tak długim biegiem. Czasami niewinny szew ujawnia się po kilkudziesięciu kilometrach i jest chusteczkowo. Uprzedzając fakty – na szczęście tym razem żadne problemy nie wystąpiły.
W międzyczasie wyprzedza mnie Wojtek Kopeć. Nie jestem przygotowany dziś do tego, aby komukolwiek oddać prowadzenie! 🙂 Szybko uświadamiam sobie, że nie będzie z jego strony żadnego zagrożenia. W tym tempie szacuję, że meta dogoni go około maratonu a wtedy ja będę zbliżał się do półmetka.
Lece równo, jest leciutko, chłonę atmosferę. Szybko zaczynają się duble – w tych zawodach to jest znakomite. Cały czas się z kimś ścigasz, cały czas jest odrobina rywalizacji. Czasami przyspieszasz, żeby minąć kogoś przed wirażem i nie nadrabiać na łuku. Dochodzi też mijanka w strefie supportu – no dzieje się. Równolegle po dalszych torach biegnie druga grupa. Chodzi o to, żeby nie było nam za ciasno. W sumie na stadionie krąży około 60 osób.
Wyprzedzanie w zasadzie non stop
Na garminie testuję tryb biegu lekkoatletycznego. W skrócie polega to na tym, że zegarek jest „świadomy” mojego biegu po 400 metrowym okrążeniu. W teorii powinien mi dokładnie mierzyć dystans. Niestety autolapy wypadają zupełnie nie tam gdzie powinny – przyznam, że tego wcześniej nie przetestowałem. Zostaje mi więc wyrywkowe kontrolowanie czasów okrążeń. Z innych ciekawostek bekstejdżowych to biegnę moje pierwsze poważne ultra bez muzyki i audiobooków. Jest to dla mnie duże utrudnienie. Chcę latać jednak jak orzeł więc muszę sobie tę poprzeczkę stawiać wysoko. Każde zawody to zawsze szansa na przetestowanie czegoś i wyniesienie bezcennego doświadczenia.
Radek w strefie supportu czuwa, żeby w odpowiednich momentach zasilać mnie energetycznie. Średnio co 12 minut jest coś podane. Nie ma jakiejś różnorodności bo mamy tylko słodkie picie. To jest jednak przetestowane i oprócz wdrożenia pełnej regularności picia nic więcej nie zmieniamy.
Znowu picie 🙁 o rany za chwilę chyba będę wylewał to na wirażu jak nie widzi 🙂
Staram się w tym ultra wyłączyć jakoś głowę, skupić się na czymś innym niż tylko na biegu. Na to przyjdzie czas później. Po 20 km już czuję, że coś jest nabiegane. Nie są to oznaki zmęczenia czy kryzysu. Po prostu odłożone kilometry w nogach już nie dają o sobie zapomnieć. Podczas biegu nie pragnę znać międzyczasów. Nie patrzę ani na ekran ustawiony za linią mety, ani na dystans jaki przebiegłem i oczywiście nie liczę też okrążeń. Chcę, żeby pierwsze godziny po prostu jakoś minęły. Czasami zweryfikuję tempo okrążenia upewniając się że prędkość się zgadza.
Maraton – w ultra tutaj jeszcze trzeba być świeżutki 🙂
W strefie słyszę od Radka mój międzyczas maratonu – wszedł w okolicach 2h 35min (2h 34min 15sek). No spoko – nie szukam odniesienia, lecę spokojnie dalej. Na szczęście nie ma mowy o żadnym kryzysie. Czekam na 50. kilometr – to będzie jakoś po 3 godzinach więc łatwo się zorientuję. W poprzedniej edycji właśnie w połowie dystansu miałem pierwszy poważny kryzys i musiałem wyzerować prędkość. Tutaj od razu postanawiam, że będzie inaczej. Nie wykupiłem pakietu „przystanek na żądanie” więc przynajmniej pewne sprawy są jasne od początku 🙂 Za dużo jednak już tego ultra biegałem i wiem, że jak dotknie mnie jakaś La Gnida to zatrzymam się szybciej niż mi się wydaje.
Tylko bez zbędnej napinki – nie zapominajmy że cały czas jest fajnie 🙂
Pięćdziesiątkę mijam jakby nigdy nic, nawet na przekór złu lekko przyspieszam. Z okolic 3’42”/km wracam do tempa 3’40”/km. Niby nic, ale tę jedną sekundę na okrążeniu, na tym etapie odczuwa się jako spore przyspieszenie 🙂 Wiatr od początku na przeciwległej prostej przeszkadza istotnie. Dodatkowo niedługo po starcie wyszło słońce i chwilami robiło się ciepło. Ale cóż to jest w porównaniu do ubiegłorocznej edycji. Wtedy biegłem w czopce i bluzie bo zaczynaliśmy w śniegu. Teraz nie mam podstaw do narzekania.
Za chwilę siedzi już ponad 4 godziny biegu. Każda kolejna godzina trwa coraz dłużej. Jest to mało znane zjawisko zakrzywienia czasoprzestrzeni 🙂 Ta wiedza jest elitarna. Nawet dla Einsteina byłoby to dziś nie do ogarnięcia. Odkryli to dopiero ultra-maratończycy 🙂
To już jest etap ultra
Mam 70 km w nogach, tempo zbliżyło się do 3’50”/km – musze to zaakceptować. To znaczy podczas biegu tak myślałem. Teraz siedząc wygodnie w jebitnym fotelu kupiony na alledrogo oceniam, że powinienem był zacząć przyspieszać 🙂
Najgorszy moment dla mnie to jest właśnie 3/4 dystansu. Już ciężkie kilometry w nogach a jednak meta jeszcze daleko. Ratuję się tu tzw. uwagą selektywną. Skupiam się tylko na zaliczaniu każdego metra. Całkowicie poświęcam się pokonywaniu dystansu i ignoruję wszystko inne. Przed strefą rzucam kątem oka na Radka – oby już mi nie dawał picia! To mnie wybija z rytmu, nie chcę tego. Ale On regularnie podaje i trzeba brać i pić – piję.
Z kolegą Filipem – brązowym medalistą MP 6h
Kalkuluję w myślach – wynik będzie dobry. Porównując z rokiem 2021 miałem tam kilka przystanków a tutaj jest pięknie. Nawet trudno mówić o jakimś kryzysie a co dopiero o postoju. Już międzyczasy mnie nie obchodzą. Czasami ukradkiem i niechętnie zerkam na zegar stojący na mecie. Jest powyżej 5 godzin, ale ta ostatnia godzina będzie najdłuższa. To nic – jakoś ją sobie rozplanuję 🙂 Zacząłem myśleć o tym w którym momencie zacznę finisz. Ale spokojnie – podelektuję się dłużej tym planowaniem.
Końcówka ultra chyba niezależnie od formy jest już taka jakby ktoś sypał piasek w tryby. Dynamika biegu staje się mocno subtelna, zauważalna tylko dla koneserów 🙂 Nie czuję oczywiście żadnego zagrożenia jakimś kryzysem. Energia jest, nogi pięknie współpracują tylko zapał już nieco mniejszy. Dotykam czasami granicy 4’10”/km – tylko dlatego, że to świadomie akceptuje a nie że muszę. W tym momencie po prostu kolega „komfort” zdobył przewagę nad kolegą „żyłujemy wynik” 🙂
Od 80. kilometra mam silne przeczucie graniczące z pewnością, że osiągnę wszystkie zakładane na dziś cele. To bardzo zniechęca do wysilenia organizmu. Na tak dużym zmęczeniu potrzebna jest iskra, która zmobilizuje, da nowe otwarcie, spowoduje jakieś pobudzenie. Tu walczyłem w zasadzie tylko o dobry rezultat, którego i tak w trakcie biegu nie znałem. Na dobrą sprawę to, że mam szansę na przebiegnięcie do 95. kilometra dowiedziałem się od Radka na ostatnich okrążeniach.
Zaliczam 235. kółko. Za chwilę usłyszę strzał oznajmiający, że została jeszcze minuta biegu. Tu w końcu zrywam tempo. Bez większego trudu przyspieszam do 3’35”/km co ewidentnie pokazuje, że pod koniec już się oszczędzałem. W zasadzie ostatnie dwa okrążenia biegnę już z serduchem. Radek w strefie supportu stosuje nachalną przemoc słowną 🙂 Oczywiście to powoduje u mnie lekką eskalację emocji i kilka dodatkowy włókien mięśniowych rzeczywiście zabiera się do pracy 🙂
Końcowe metry pędzi ze mną sędzia Janusz Rozum – 4 metry dalej padnie końcowy strzał
Grande filnale. Napędzam ciało a przy tym czuję się niezwykle lekko. Z każdym krokiem chcę, żeby to się nie kończyło tak szybko. Tak – zupełnie odwrotnie niż bym się tego spodziewał. Mam dużo sił tylko w końcu dostarczono mi impulsu, żeby ich użyć. Cudowne i przedziwnie piękne uczucie. Chyba dokładny opis tego wykracza poza ten tekst 🙂 To jest niczym artefakt z pokonywania swoich granic, ale nie ten z serii „umierania na końcówce„. To trzeba na spokojnie sobie spróbować wyobrazić i nie wolno się z tym spieszyć 🙂 To trzeba smakować. Jakby to powiedział Tomasz Hajto – to są te detale. To jest kwintesencja emocji tego biegu.
Wpadam na 238 okrążenie i biorę ostatni 475. wiraż. Na pół wdechu wsłuchuję się kiedy nastąpi strzał kończący jakby to miał być zamoknięty kapiszon. Na końcu przeciwległej prostej słyszę sygnał kończący – zatrzymuję się. Koniec. Jestem Mistrzem Polski. Zabieram piękny wynik: 95 km i bardzo istotne 4 metry 🙂 Średnia prędkość 3’47”/km. I to jest nowy Rekord Polski (poprzedni 92,188m) Oczywiście to także mój nowiutki rekord życiowy.
Na podium wskakują Andrzej Piotrowski (88,02 km) i Filip Jańczak (84,846 km). Wśród kobiet zwycięża Czeszka Vicarowa Hana (79,132 km) a Mistrzynią Polski zostaje Ziółek Magdalena (72,728 km).
Od razu po biegu zgarnia mnie POLADA (agencja antydopingowa) – cała procedura dla mnie doskonale znana. Już trzeci raz jestem honorowym dawcą uryny. Od razu piszę dla tych co nie byli – w odróżnieniu od oddawania krwi tutaj nie dostaje się żadnych czekolad 🙂
Parametry z badania wskazują na to, że nawodnienie było trafione w punkt. To oczywiście zasługa dobrego planu, ale też odpowiedniej reakcji Radka w trakcie biegu. Widząc, że robi się ciepło i to jak obficie się pocę – dostosował plan nawadniania. Widzicie zatem jak ważne jest, żeby tutaj była odpowiednia osoba. Za sukcesem zawsze stoi ktoś więcej niż tylko zawodnik!
Zwycięski team
Analiza na chłodno
Jakby krytycznie do tego startu nie podchodzić, to trzeba przyznać, że praca domowa została odrobiona. Przeczytałem notatki w notesiku z heloł kitty, przeczytałem swoje zalecenia na blogu dla siebie 🙂 No i wnioski zostały wyciągnięte. Było pite musowo na żelazne interwały a nie na „czy mi się chce”. Były elektrolity, był legitny ubiór dostosowany do warunków no i nie było żadnych postojów. Czego chcieć więcej? To jednak nie jest wszystko. Najbardziej optymistyczne jest jednak poczucie, że co najmniej od 70. kilometra to było bimbanie a nie bieg. Wiadomka – brak rywalizacji i osiągnięcie wszystkich zakładanych celów to piękny pretekst, żeby się mniej zaangażować i trochę pościemniać. To zostanie poprawione i od 70. km będę atakował jakby jutra miało nie być – #deklaracja.
Trzymając się powszechnej zasady poważnych elitarnych blogerów, która brzmi mniej więcej tak: „relacja z biegu bez wykresu to jakaś parodia westernu” – rzucam niżej wykres tempa
Od okolic 60. kilometra zaczęła się moja podróż w kierunku granicy komfortu 🙂 Jeszcze do 70. kilometra to nie było ostentacyjne bo śmiało i łatwo trzymałem tempo poniżej 4’/km. Potem już mniej ochoczo cisnąłem, ale nadal nie było tragedii. Wybaczam to sobie ALE na najbliższej walce bokserskiej zamiast pysznych chipsów chili będą co najwyżej chipsy octowe 🙂 Czyli zasada „wybaczam, ale pamiętam”.
Czuję jeszcze etyczny niedosyt stawiając pojedyncze liczby, których nie ma z czym porównać. Takie zagranie powinno zawsze wyostrzać czujność i wzbudzać nieufność 🙂 Zestawię to zatem z najlepszą jak dotąd moją szarżą z Mistrzostw Polski w Pabianicach 2021. Poglądowo dorzucam jeszcze rok 2020 – co prawda wtedy jeszcze nie wiedziałem co to jest ultra 🙂
Long story short – interesuje nas czerwień a tutaj na każdym etapie było prędzej! Tu zakluczę temat na trzy spusty 🙂 bo po prostu jest dosko!
Jak żyć z tym rezultatem? No to już jest oddzielna historia. Wbrew pozorom widzę, że jestem tylko w przedsionku „dobrego” biegania. Innymi słowy bardzo się cieszę z wyniku, ale jeszcze oczy suche – pragnę więcej 🙂 Jest duży apetyt porwania się na Rekord Polski Jarosława Janickiego. Leży od roku 1995 w tabeli, zakurzony i opleciony pajęczyną. Ma 27 lat dziadek. Wystarczy mi lecieć tempem średnio 3’49”/km przez 100 kilometrów, żeby zejść poniżej 6h 21 minut. Z jednej strony jest to wynik konkret. Z drugiej strony to plecy tego rekordu były już wyraźnie widoczne pod koniec wyścigu w Chorzowie. Będzie zatem jedzone, będzie biegane i sidła zostaną zarzucone 🙂
I to pytanie po biegu: „Panie Dariuszu jak się biegło?” 🙂
Podziękowania
First of all – wielkie ukłony dla wszystkich ultraranersów, którzy byli bohaterami tej imprezy. To jest obraz prawdziwego sportu. Pasjonaci, którzy startując nie zadają sobie pytań „czy mi się to opłaca„, „czy mi się chce„. W odróżnieniu od sportu „zawodowego„, tutaj nie ma mroźnej kalkulacji i liczenia złotówek. Tu jest szczere poczucie radości i zaszczytu uczestnictwa w czymś wielkim. To właśnie pasja jest źródłem profesjonalizmu. Osobiście silniej trafia w strefę moich zajawek właśnie takie podejście do sportu niż emocjonalne golasy punktatorsko startujące dla kasy. To jest jak zestawienie francuskiego melodramatu z niemieckim porno 🙂 wybór jest oczywisty.
Nie należy tutaj zapominać o tych osobach, które wspierają walczaków na trasie czyli o supporcie. Bo jak nazwać sytuację gdy ktoś przez całą sobotę krząta się po stadionie i podaje wodę? Znakomita większość powiedziałaby „mnie to by się nie chciało” a im się chce i jeszcze czerpią z tego satysfakcję. To jest pasja.
Tutaj oczywiście szczególne podziękowania dla Radka za poświęcenie weekendu i bezinteresowną pomoc. W moim przypadku jest jeszcze większa paka przyjaciół i kibiców, którzy napędzają mnie do tego amatorskiego szaleństwa 🙂 W szczególności ukłony dla Team Zabiegane Dni za mentalne wsparcie na trasie, Accelerating Poland za wsparcie treningowe.
Wielkie podziękowania także dla mojego mentora jakim staje się Sebastian Białobrzeski. Grane są tutaj wartościowe wymiany merytoryczne i czuję, że powstaje z tego jebitny fundament czegoś większego.
No dobra – myślę, że już nie jeden pęcherz by mi podziękował za skończenie tego tekstu właśnie teraz 🙂 Momencik! Jest jeszcze musowo jedna osoba, której pominąć absolutnie nie mogę – organizator Paweł Żuk. Filar polskiego płaskiego ultra. Reżyser imprez z czuba sportowego Ultra-Bradway’u. Janusz Józefowicz i Nataszka z uznaniem potakując głowami rzekliby: Masz RiGCZ Pawełku 🙂 Dziękuję. Koniec, można iść siku 🙂
Aktor (po lewej) i reżyser (po prawej) przedstawienia w Chorzowie 23.04.2022
Statystyki
Szersze wyniki
Świetny tekst i jeszcze zacniejszy wynik – gratulacje!
Dzięki za dobre słowo 🙂
Nie dość, że masz w nogach, to jeszcze talent pisarski 👏
🙂 dzieki
Gratulacje za wynik i ciekawy opis.
Czy w takcie biegu lub nawet przed biegiem nie było czasem po cichu ataku na 100km w 6 godzin ?
Jak można napisać coś więcej o odczuciach biegu w tych butach?
Co nie pasuje w nich? Czy komfort, czy zbyt obciążające łydki?
Czy dla amatora o tempie biegu powyżej 4’00’-4′ 15 ” je polecisz na maraton ?
100km w 6h? to byłby atak na rekord świata i to o ok 10 min 🙂 Nie aż takiego rozmachu nie było. Ogólnie to był atak tylko i wyłącznie na swój PB a że wiedziałem że to oznacza ponad 92km to było satysfakcjonujące. Atak na 100km w 6h to tempo 3’36”/km 🙂
Alphafly były nieodpowiednie głównie z tego względu że ich nie rozbiegałem na dłuższym dystansie. Stopa jednak inaczej pracuje a przy kilkudziesięciu tysiącach kroków jest to już odczuwalne – po prostu nie byłem do nich przyzwyczajony. Ponadto miałem od początku wrażenia że są jakieś ciężkie. Po biegu kilka dni odczuwałem mięśnie dwugłowych czego nigdy wcześniej nie miałem.
Co do polecenia – najlepiej gdybyś spróbował 🙂 trudno mi określić jak inni czuję się w tych butach. U mnie podstawa to lekkość i komfort nawet kosztem wydajności. W ultra but nie może przeszkadzać bo jest wystarczająco innych przeciwności 🙂