Wbrew zapowiedziom w wynurzeniach sprzed Mistrzostw Polski – nie udało się zachować marsowej miny i sztucznej powagi przed zawodami 🙂 Cały czas luz i pełny bezstress – chyba jest już tak dużo zawodów za kołnierzem, że przywykłem do takich klimatów.
No może z wyjątkiem jednego wieczora – to był chyba piąteczek. Wtedy w głowie wyświetlił mi się film z urywkami zeszłorocznego zwycięstwa w Pabianicach. Moje oczy przez kilkanaście sekund przypominały oczy ludzi uczulonych na pyłki topoli 🙂 Ja też czasami jestem sentymentalny. Przeżyłem podróż niczym Tomasz Hajto, kiedy wspomina zwycięski skład Kaiserslautern z meczu z Bayernem w sezonie 97/98 🙂 Posłuchajcie bo warto. Ale nastrój mroźnego Dariusza szybko wrócił. Postawiłem sobie jednak cel – tę projekcję wcielimy w życie!
Założenia na bieg
Celem numer jeden było upomnienie się o nową życiówkę, celem pobocznym – wyrwanie drugi raz złotego medalu. Miałem przez chwilę nadzieję, że na stracie pojawi się ktoś z zagranicy tak jak rok temu Aleksander Sorokin i powalczymy przynajmniej w Open. Rok temu Aleksander mnie zmiażdżył wynikiem 6h 43min i byłaby szansa, żeby się odegrać 🙂 Ale Aleksander startował w biegu 24h więc nici z tego.
Mocna konkurencja „ułatwia” sięgnięcie głębiej do rezerw organizmu i wzniesienie się na wyższy poziom. Staram się jednak nie uzależniać swoich celów od otoczenia, okoliczności i rywali. Jest to trudniejsza droga, ale z punktu widzenia spokoju psychicznego jednak lepsza. Na nic nie liczę, więc nie ma frustracji, że coś nie idzie po mojej myśli. Zdecydowanie wolę kreować rzeczywistość niż się w nią wpasowywać 🙂 Zatem szybko taktyka ewoluowała i po uproszczeniu wyglądała w skrócie: startujesz i biegniesz swoim tempem i nikim się nie interesujesz.
Po odebraniu pakietów – przymiarka do podium 🙂
Na ochotnika do pomocy podczas zawodów zgłosił się Radek Gozdek – no złoty chłop 🙂 Po prostu porwałem człowieka od rodziny na 1,5 doby, żeby sobie zrobił 65 przebieżek w strefie supportu. Na jego wcześniejsze sugestie przygotowałem kilka wariantów tabelek z tempem. Odpowiednio na rezultaty: 6h40, 6h30 i 6h20. (Rekord Polski 6h 23min) – czyli odważnie.
W sobotę w hotelu rzuciłem te karteczki na biurko. Popatrzył i od razu wziął tę z tempem 3’48”/km (czyli na czas 6h20). Ja już wstrzymałem się z komentarzem.
Ale dobra, to są przecież orientacyjne punkty mające na celu ogarnięcie mniej więcej prognozy wyniku w trakcie biegu. Wiem, że te kalkulacje pamięciowe podczas 100 km potrafią trochę zmęczyć więc lepiej mieć notatki.
Biegłem z włączonym pomiarem czasu ze stryda. Już o tym wspominałem – GPS w Parku Wolności w poprzednich latach nie ogarniał trasy więc szukałem alternatywy. Co do stryda to miałem wątpliwości, szczególnie po maratonie na Tarchominie, który biegłem 2 tygodnie przed Pabianicami. Tam międzyczasy właśnie ze stryda pokazywały jakieś cuda 🙂 Generalnie to przy takich dystansach najważniejsze jest bieganie we własnym komfortowym tempie. Tutaj nie da się biec mocno od początku, to musi być względny komfort. Ja przynajmniej, na dzień dzisiejszy inaczej tych ultra biegać nie umiem, ale cały czas się uczę 🙂 Tak czy inaczej, międzyczasy i jakaś kontrola tempa jest jednak konieczna.
Start
Spacer na linię startu a ja czuję lekki chłód – to jest wymarzona pogoda na bieganie. Po dogrzaniu będzie komfort, chociaż z każdą godziną będzie cieplej. Mam nadzieję, że nie będzie nadmiernego pocenia się. Przy tak długim wysiłku to są istotne rzeczy na które trzeba mocno zwracać uwagę. Spokojna, kilkuminutowa rozgrzewka – teraz wiem że była za spokojna – i ruszyliśmy. Ja słuchawony, okular, na nogach podobnie jak przed rokiem najeczki (Vapor Nexty) no i zaczęliśmy kilkugodzinne ściganie.
Start wyścigu
Po spaleniu pierwszej pętli skontrolowałem pierwsze dwa kilometry tak, żeby zobaczyć jak wygląda dziś komfortowe tempo. Jest 4’/km 🙁 – łooo qrna!! – tu nie ma różu, no ale spokojnie, jeszcze nie wszystko stracone, zaraz się może rozkręci. To jest efekt zbyt słabej rozgrzewki a to z kolei była pochodna godziny startu – 8:00. Gdyby te biegi się odbywały po godzinie 16:00, spokojnie bym te wszystkie życiówki poprawiał 🙂 Rano jest u mnie do dyspozycji jakieś 85% mocy.
Dla formalności – trasa w Pabianicach – lecieliśmy 65 okrążeń
Kolejny kilometr 3’55” a trochę przyspieszyłem. Następny 4’10” a jeszcze bardziej przyspieszyłem. No i to był znak – posmaruj tego stryda smalcem, wywal psom 🙂 i leć swoje. Od tego momentu aż do okolic 90. km nie spojrzałem na żadnego auto-lapa. Więcej o tym strydzie w następnym wpisie bo już mam cały materiał ogarnięty. Jeszcze te obelgi w jego stronę będę musiał potwierdzić, żeby jakaś kancelaria prawnicza się mną nie zainteresowała 🙂
Wróciłem do starej metody: zapamiętuję sekundy z zegara na mecie a na następnym okrążeniu spodziewam się kilku sekund poprawy. To oznacza, że jest poniżej 6min/okrążenie a to daje tempo poniżej 3’55”/km. Tą metodą ogarnąłem, że lecę bliżej 3’50”/km – co już było ok.
Po ustabilizowaniu prędkości myślami trochę zniknąłem trasy. W słuchawkach zapodany dobry bit i nie „liczy” się nic 🙂 W strefie supportowej delikatnie jedna słuchawka wyjęta, żeby słyszeć Radka. Tutaj potwierdzenie, że jest za szybko czyli gnam poniżej 3’48” bo taką ma kartkę. No Radziu, ale ja nie mogę zwolnić, MUSZĘ biec swoim rytmem. Jak jest za szybko to trudno – kartka jest zła 🙂
I takich 65 przebieżek Radziu strzelił 🙂
Oczywiście na podstawie poprzednich biegów ultra m. in. dwóch biegów 6 godzin Pełnej Mocy u Pawła Żuka wiedziałem, że te szybkie początki kończyły się licho. A przecież szaleństwem jest robić cały czas to samo i oczekiwać innego rezultatu. Wbrew pozorom jakieś wnioski były wyciągnięte i trochę te słabości ogarnąłem. Z drugiej strony przed rokiem zacząłem z Sorokinem po 3’55”/km – czyli wolniutko – i też nie było szału. Kryzysy mnie dopadły. Ale w tym roku to był zupełnie inny Dariusz 🙂
Pomimo powagi zawodów uznałem, że trzeba zrobić test – tu i teraz. Test polegający na mocnym tempie od samego początku i walki o niezbyt szybkie tracenie prędkości pod koniec. Na treningu nie da się zrobić takiego eksperymentu.
W tamtym roku respekt do dystansu czułem nieporównywalnie większy – ale to debiut był. Rozkmniałem te chore ilości kroków, które się robi podczas setki, mnożyłem przez mikrouszkodzenia mięśni o mały włos nie przydały się wzory skróconego mnożenia 🙂 W tym roku nie było takich fikołków myślowych. NIC nie kombinowałem. Ma być tylko słodkie picie, trochę minerałów i reszta już w moich nogach i głowie.
Muzyka
Playlistę na bieg przygotowałem nie przypadkową. Muzyką można znakomicie wprowadzić się w nastrój taki jaki sobie zażyczymy. Wieczorem puszczacie sobie jakiś jazz albo Kasię Groniec i śpicie 🙂 Na imprezie puszczacie Zielone Oczy Zenona i poza częścią, która musi wyjść zwymiotować, druga część bawi się świetnie 🙂 Zagrałem tą kartą. Zenka nie mogło być bo torsje na biegu są niepożądane. Przygotowałem więc swoje energetyki muzyczne. Tak jak już wcześniej gdzieś wspomniałem większość to był Rysiu Peja (stara płyta Na Legalu). Były przebitki R&B i tzw. eskowy yhmshit 🙂 To jest w końcu 6h muzyki więc różnorodność wskazana. Ta muzyka, musi wzbudzać emocje, nie powinna być obojętna. I od razu uprzedzam – Rysiu na wszystkich NIE zadziała 🙂
Druga sprawa – lepiej ostrożnie manewrować kolejnością utworów, żeby na początek nie dać sobie do uszu najlepszych, dynamicznych bitów. To grozi zagotowaniem na początku jeśli dacie ponieść się flow. Ja aż taki ostrożny nie byłem. Od początku zapodałem mocną nutę, ale to była świadoma zagrywka. Miałem na pętli SGGW wielokrotnie przetestowane dobre tracki, które puszczałem na różnych dynamicznych treningach. Z kolei wszystkie treningowe maratony i ultra biegałem bez muzyki, w ciszy. Tak właśnie hartowałem głowę do długotrwałego wysiłku.
Przebieg wyścigu
Zaraz po 2. kilometrze tak jak wyżej wspomniałem – zniknąłem myślami z Pabianic. Umiejętność urządzania sobie w myślach takich wirtualnych wycieczek to jest przydatny skill – a latałem daaaleeeko. Były loty do Wisconsin Dells z czasów studiów, było grane Miami, ale była też Przaśnia – moje rodzinne miasto.
Na trasie równolegle biegli uczestnicy wyścigu 48-godzinnego no i my – setkowicze. Moje tempo było na tyle szybkie, że cały czas kogoś wyprzedzałem. Wzrokowo nie było zatem samotności. Biegłem jak w transie trzymając naturalnie okolice 3’44”/km. W takim stanie maraton minął mi jak walka Najmana, tylko ja nie odklepałem 🙂 Zerknąłem na zegarek – zbliża się 3. godzina wyścigu, a to oznacza, że zaraz przepołowię dystans. Do mety zostanie jedynie 50 kilometrów. Niesamowite poczucie, że odliczamy już w dół.
A co z ciałem? Generalnie pojawiły się lekkie bóle w prawej łydce i jakiś dyskomfort z tyłu na wysokości lędźwi. Zaczęło się to już w okolicach 10. okrążenia i oczywiście było przeze mnie ośmieszone i zignorowane. Przez chwilę miałem jednak myśl, że wiek robi swoje. W końcu od mniej więcej 11 lat jestem już stary. Tak, tak – jeśli macie powyżej 30 lat to trzeba się z tym pogodzić, że jesteście starzy 🙂 A co do dyskomfortu – nie wiem z czego to wynikało bo przecież nie zmęczenie, nie tak szybko. Zbyt dużo kaemów miałem za pasem, żeby na poważnie brać takie sygnały.
Podczas biegu oczywiście przez głowę przechodzą różne dziwne myśli. Pojawia się ból, trochę strachu. Ale trzeba się z nimi zaprzyjaźnić, podyskutować, czasem negocjować a nawet nie zgadzać się. I tak oto sobie myślę i biegnę. Ale trochę czuję jakbym jechał a na tylnym siedzeniu wiozą się ze mną kolega Strach i kolega Ból. Mam świadomość, że jadą ze mną od początku wyścigu. Na razie obserwują i się nie wpierniczają. Oni widzą, że to ja w tym dyliżansie trzymam lejce 🙂 i na razie nie ma szans żebym je oddał. Chwila nieuwagi, moment pokazania słabości i koledzy z tyłu mają iskry w oczach wietrząc swoją szansę. Jest presja.
Jak widać tutaj trudno mówić o samotnym bieganiu 🙂
Ale to mnie nie paraliżuje, wręcz przeciwnie. Pokazuję im swoją siłę i pewność siebie. Wierzę, że mój plan jest idealny i wszystkie asy są u mnie. Na tak trudnym dystansie nie ma miejsca na bojaźń czy wątpliwości. Jak już coś robić to trzeba być o tym przekonanym i wejść w to całym sobą, nie na pół gwizdka 🙂 W pełni się zaangażować, nie rozglądać na boki kogo można by obarczyć winą za ewentualną porażkę. Czy to będzie tzw. pech, niefart, fatum – nazwijcie to jak chcecie, ale lepiej od razu uczciwie przyznać, że nie ma czegoś takiego. Cała odpowiedzialność jest po waszej stronie. Zawsze przed skutkiem jest jakaś przyczyna.
I ja właśnie tak biegłem, tak jakby jutra miało nie być a całą odpowiedzialność wziąłem jak w teleturnieju 1z10 „na siebie”. Oczywiście gdzieś tam z tyłu głowy miałem świadomość, że ta szarża powoli będzie tracić blask a z nim moje tempo będzie spadać. To ryzyko jest wkalkulowane w takim śmiałym podejściu. Ale przecież „lepiej jest ponieść klęskę po odważnej walce niż zejść pokonanym nie podejmując walki!” Hough!
Połowa za mną
W praktyce wyglądało to tak, że do 50. kilometra każda pętla była zbierana przeze mnie w tempie 3’44”/km. Czyli maraton śmignął w 2h 37min a chwilę po tym zameldowałem się na 50. kilometrze z czasem 3h 6min. Tutaj był delikatny punkt przełamania. Od 55. kilometra były łapane jakieś obce sekundy. Dodatkowo koledzy Ból i Strach przesiedli się do mnie na przednie siedzenie! 🙂 Ból po mojej prawicy a Strach po mojej lewicy, obaj patrzą na mnie, ale lejce nadal trzymam ja!
Prawa łydka „nabita”, trzewia ogólnie jakby miały za mało miejsca – why? no przecież się nie skurczyłem 🙂
I tak biegniemy we czterech: ja, Ból, Strach no i Rysiu. Dwóch wrogów i jeden przyjaciel. Tempo delikatnie spada – z okolic 3’44”/km przeniosło się na 3’50”/km. To już 4 godziny pobytu na trasie, ponad 40 pętli za mną. Do końca jeszcze minimum 2,5h wątpliwej przyjemności biegania. Teraz zostanie wszystko obnażone, małe oszustwa na treningach, każda nieuczciwość treningowa ujrzy światło dzienne. Ten sąd wymierza od razu karę i nie ma żadnej obrony.
Wiem, że to jeszcze nie czas, żeby walczyć o życie. Trzeba szukać w tym zmęczeniu względnego komfortu. Musi być lekko jeszcze przez co najmniej 1,5h. Dopiero wtedy będzie można zapiąć program „finisz”.
Na tamtą chwilę lekkie tempo oznaczało okolice 4’/km. No niestety to trochę wolno, ale nie znalazłem argumentów, żeby się o to targować 🙂 Nawet z tym nie handluję. Ale do końca wyścigu został raptem maraton, więc nie demonizujmy 🙂
W strefie Radek cały czas krzyczy, że tempo spada. Na 70. kilometrze moja średnia z całości dystansu to już 3’47”/km. 80-ty kilometr i wiele się nie zmienia. Skleiłem dodatkowe 6 okrążeń. Tempo trzymam mniej więcej w tych samych okolicach 4′-4’05”/km a ogólna średnia wzrosła do około 3’49”/km. To jest poziom rekordu Polski. To porównanie do rekordu miałem powtarzane przez Radka na każdym okrążeniu, więc stało się już moim elementem odniesienia.
A propos rekordu – za pobicie rekordu Polski była dodatkowa premia pieniężna, więc taka myśl: „a może by tak puścić organizatora z torbami i przyspieszyć??” Przeliczyłem jednak ile to ojro no i na porsche nie styknie. Ponadto naszło mnie otrzeźwienie – „ej młody, a za rok to gdzie przyjedziesz??” 🙂
Trzymałem swoje. Kolega Ból na tym etapie wyrażał ostentacyjną gotowość do przejęcia lejcy. Chyba mnie nawet lekko trącał 🙂 Kolega Strach natomiast z każdym okrążeniem tracił na znaczeniu. Bliskość mety działała na jego niekorzyść ale Ból szybko rósł w siłę.
Po 5 godzinach biegu czyli w okolicach 80. kilometra – mój walkman wydrenował się z baterii i bez uprzedzenia zdechł. Zostałem sam na sam, z kolegami Bólem i Strachem, bez Rysia. Teraz już nie ma sposobu, żeby zagłuszyć myśli o zmęczeniu, powieźć się na jakimś dobrym bicie. Dariusz – masz teraz test charakteru, no śmiało wykaż się – o taki zadzior ze mnie 🙂
Cały czas nogi pracują w równym rytmie, każda minuta to 184-190 kroków, każda godzina – 11 tys. To się nie zmieniło do końca, przez 6,5h nie było nawet chwili zawahania!
Na tym etapie wyścigu poprosiłem Radka o izotonik. Poczułem dziwną suchość w ustach mniej więcej taką jak po żartach Karola w Familiadzie. Do tej pory szło wszystko na słodkim, jednak nawodnienie na tej cieczy nie jest doskonałe. Ten izotonik o którym mowa to taki kolorowy, z Żaby, przeznaczony dla ludzi biegający w parkach albo jako lek na kaca 🙂 – nic specjalistycznego. W przyszłości tutaj jest pole do optymalizacji.
Ostatnia dyszka
Na 90-tym kilometrze moje tempo testowało już granicę 4’10”/km. Czułem nawet, że jest lekki podbieg na pętli. Tam jest przewyższenia ok. 2-3m na długości kilkuset metrów a ja to czułem. Przeszkadzało mi nawet pochylenie asfaltu. Szukałem więc zewnętrznej krawędzi ścieżki nadrabiając świadomie dystans. Na takim zmęczeniu czuje się niedogodności których normalnie się nie zauważa. Teraz nie można wykazywać jakiegoś defetyzmu, trzeba szukać pozytywów. Ale weź tu na 90. kilometrze znajdź jakieś pozytywy 🙂 No może tylko to, że została tylko dyszka do mety.
Po przekroczeniu 90. kilometra słyszę od sędziego Janusza Rozuma, że lecę na rekord świata w biegu 6-godzinnym na asfalcie. O rany – nie da się jednak tak łatwo dotruchtać 🙂 Lekko przyspieszam. Za 3 kilometry mam już 6 godzin biegu w nogach. Rekord świata pobity o 300 metrów (92,946m)
To jeszcze mam do końca 7 km i znikamy stąd. Ale to są jedne z moich cięższych kilometrów w tym tygodniu 🙂 Czuję mini skurcze w prawym udzie. Nie jakieś paraliżujące, ale jednak to nie pozwala ruszyć śmiało z finiszem. Mimo trudu ogarniam i zaprzyjaźniam się z tą wymagającą sytuacją, zauważam tylko pozytywy. Jest lekko ponad 4 okrążenia do końca. Wiadomo, że ostatniego kółka się nie liczy bo wtedy się leci na adrenalinie. Zostają zatem 3. Na przedostatnim zgarnę od Radka kolkę – już silnie marzę o tym niepowtarzalnym smaku. Ogólnie to wygląda to naprawdę optymistycznie.
Wcielam powyższe wyobrażenie w życie. W międzyczasie kolega Strach został wyrzucony z pojazdu. Lecę już tylko z jednym wrogiem – Bólem. Ten już traci nadzieję, że oddam mu sterowanie nad bryczką. Ja nawet jestem tego pewien – robię swoje. Jeszcze przelot przez strefę, Radek krzyczy żebym przyspieszył. Ja: „No proszę Cię Radziu – nie bądź takim niewolnikiem liczb. Bawmy się i cieszmy chwilą! ” 🙂
Poszedł order na kolkę – na następnym przelocie będzie podane. Okrążenie 1536m mija tak nie za szybko, ale chudego Rambo nic już nie złamie 🙂
Finisz
Wpadam przedostatni raz do strefy supportowej. Biorę picie i pędzę na ostatnie 3 kilometry w Parku Wolności. Pędzę po zwycięstwo! Ponad 6 godzin biegu a tu zostały tylko 3 miałkie kilometry. To raptem jedna pętla u mnie na Ursynowie + finisz. Nie powiem, żebym jakoś przeraźliwie depnął i zerwał tempo 🙂 Jednak o 10 sekund na kilometrze przyspieszam. Lecę po 4’10” a równolegle wysłałem do mózgu zapotrzebowanie na jeszcze większą moc. Przed rokiem to był moment gdy wskoczyłem ze srebra na złoto. Teraz nie ma takiego ciśnienia a przecież mogło by jakieś być. Nie odpalam wszystkiego co mam, nie ma takiej potrzeby a tak naprawdę to brak kogoś na plecach powoduje, że ciężko się zerwać do ataku. Ale jedno jest pewne – wygramy to Radek!!
Jeszcze lekko podkręcam, nie ma umierania ale wniosek o przydział mocy nie został chyba rozpatrzony pozytywnie. Nie będę się prosił. Za chwilę wezmę ostatni zakręt a w zasadzie długi prawy łuk niczym Curva Parabolica na torze Monza. Teraz już nie biegnę, teraz lecę! Już widzę metę! Wpadam przeszczęśliwy. Wygraliśmy!!! Wita mnie cudowna, nowiutka życiówka 6 godzin 30 minut i 28 (nikomu niepotrzebnych) sekund. To aż 24 minuty szybciej niż w 2020 r.
Na drugim miejscu dobiega Tomek Jędrzejko – dla niego to też piękny sukces. Brązowy medal zgarnia Roman Elwart. Piękne gratulacje Panowie – to dobry bieg był!!!
Na mecie gdy wszystko się zgadza: czas, miejsce, zdrowie, kibice – to uczucie spełnienia na każdym polu jest nie do opisania. To niewiarygodne, ale na ten krótki moment składają się setki treningów, tysiące przebiegniętych kilometrów. Setki godzin w większości poza strefą komfortu. Ale wierzcie mi, że warto włożyć ten wysiłek i doświadczyć tych emocji. Wiarą i żelazną konsekwencją spełnia się marzenia, nawet te najbardziej śmiałe wręcz zuchwałe. Kilka lat temu przez myśl by mi nie przeszło, że będę walczył o Mistrzostwo Polski. A dziś dzierżę dwa złote medale, a wkrótce będę myślał o ataku na 26-letni rekordu Polski – What??
Chłodna mini-analiza
Po zeszłorocznych mistrzostwach wnioski zostały wyciągnięte. Tym razem bieg rozegrałem tak, jak powinno rozgrywać się takie zawody. Odważnie od początku, głuchy na komendy „za szybko”. Czy gdybym zaczął wolniej byłaby szansa na lepszy czas? Możliwe, że 1-2 minuty można z tego urwać? Nie wiem. Nie mniej ogólna wartość biegu pod względem zebranego doświadczenia, poznania słabych i mocnych stron organizmu byłaby dużo mniejsza. Setka to jest potężny dystans żeby ją ukończyć a my się ścigaliśmy z czasem. Nawet dla mnie, takiego wybieganego charta to jest duży wysiłek.
W takim biegu trzeba być przygotowanym na to, że nie da się zaplanować idealnie każdego kilometra np. po 3’45” i zrealizować w 100% założenia. Nawet w maratonie ciężko jest mi strzelać każdy kilometr po 3’25” i wszystko kontrolować. To są biegi na granicy wytrzymałości organizmu, a tam jest wąsko, niewygodnie często nieprzewidywalnie. Im większe zmęczenie tym większe luzy na kierownicy. Wtedy trudno sterować taktyką i całym biegiem. Dużo w tej niewygodnej strefie polegnie i odpuści. Dlatego w większości moja taktyka to lekkie nadrabianie na początku wyścigu a nie równe tempo. Pewnie niektórzy z Was myślą: „ale nagativ split to ty Dariuszu szanuj!” Ja oczywiście to szanuję, może nawet kiedyś spróbuję to zastosować, ale jeszcze nie teraz.
Lećmy może do konkretów:
Powyższy wykres jasno pokazuje co się w tym biegu działo. Nie za ciekawie wygląda tempo od 60. kilometra – zaczęło spadać i chyba za szybko. Skala wykresu jest tak dobrana, żeby to wyglądało na duży spadek w rzeczywistości różnica w średnim tempie zawiera się w 10 sekundach. To w moim przypadku jest naprawdę nieźle. Dla zobrazowania jak dobry był to bieg w porównaniu do 2020 roku – czasy poszczególnych dyszek z dwóch wyścigów.
9 z 10 dyszek mocno poprawiłem. Widać, że przed rokiem godna uwagi była tylko ostatnia – ta pościgowa.
Musicie mi wybaczyć, ale rzucony zostanie jeszcze jeden wykres 🙂 No niestety – jak chłop dostał się w tryby edukacji i został przemaglowany na profilu mat-fiz w LO a potem dzieła „zniszczenia” dokończono na Politechnice to i tak jest mały wymiar kary dla czytelnika i tego co tu się wyrabia 🙂
Wykres będzie z tempem debiutującego Dariusza z 2020 roku, doświadczonego ultrasa Aleksandra Sorokina – zwycięzcy z 2020 roku – a obecnego rekordzisty świata m.in w biegu 24h. Dodam jeszcze srebrnego medalistę MP z 2020 roku Kamila Leśniaka. Oczywiście na to rzucony mój tegoroczny bieg. Po merdżu wszystkiego tak to się prezentuje:
Zdecydowanie to był inny bieg niż przed rokiem, przy czym nie należy być ślepym na mini katastrofę, którą widać na okrążeniach 56-63 (86-96 kilometr). To jest do poprawy i wtedy będzie igła.
Ale chwila – jeszcze żadnej tabelki nie było?! 🙂 Już to szybciutko naprawiam. Poniżej świeżutkie normy PZLA.
I cyk – klasę międzynarodową mistrzowską mam zdobytą. Żeby zrobić porównywalny wynik w maratonie to muszę polecieć 2h 13min 🙂 ale to chwilę jeszcze muszę odpocząć i pomyśleć.
Wspomnę tylko jeszcze wynik kolegi Andrzeja Piotrowskiego – brązowego medalisty na 100km z 2020 r. W tym roku Andrzej w biegu 24h uzyskał 272,6km! bijąc Rekord Polski (rzućcie okiem na powyższą tabelkę i porównajcie). Mało tego – na tych samych zawodach, na tym samym asfalcie Aleksander Sorokin czyli taki Eliud w biegach ultra 🙂 zrobił wynik: 309,4km! Ooo maaatko, chwileczkę bo spadłem z krzesła 🙂
Także to co się wydarzyło w Pabianicach w sierpniu 2021, to było coś wielkiego. Hasztag #ultraparkweekend i wydarzenia z tym związane latały po świecie we wszystkich massmediach. Był to chyba drugi news, zaraz po relacjach z granicy Polsko-Białoruskiej 🙂
Koniec
Przede wszystkim dziękuję Piotrkowi Kardasowi, że organizuje taką zjawiskową imprezę dając możliwość ludziom wyszaleć się na cudownej pętli w Parku Wolności. Dzięki Piotrowi Pabianice są znane a On powinien mieć w tym mieście wszystko za free łącznie z hotelami i drinkami!
Wierzę, że za jakieś 50 lat 🙂 wezmę swoje porsche, pudło ptasiego, zgarnę ziomków i pojadę do Pabianic, do Parku Wolności. Tam na ławeczce szamiąc słodycz powiem: „Dżesika, Brendonek, a wiecie że tu kiedyś dziadek latał z innymi wariatami 65 okrążeń przez ponad 6 godzin. I dziadkowi się chciało, nie to co qrna wy teraz – cały czas tylko w tych grach siedzicie i głaszczecie szybki w telefonach”
Koniecznie wspomnieć muszę osoby z lokalnego podwórza, które dołożyły cegłę a nawet blok z solidnego żelbetu do tego wyniku. To jest przede wszystkim Radek Gozdek – człowiek który ryzykował kłopoty w domu – a z żoną i rodziną nie ma co żartować 🙂
Poświęcił swój prywatny weekendowy czas prawie obcemu Dariuszowi. Temu, który kiedyś obiecał się karnąć na Tarchomin na wspólny trening, ale do dziś nikt go tam nie widział. Radek jest ponad to! 🙂 Dzięki obecności Radka mogłem całkowicie wyłączyć myślenie o tym czy/ile i co pić – wszystko podane pod nos. Na trasie zamawiałem i czekałem na dostawę. Mogłem skupić się wyłącznie na biegu – dlatego taki wynik uzyskaliśmy!
W codziennym „kieracie” treningowym mam nieocenione wsparcie Dariusza Korzeniowskiego z Accelerating Poland. Jak masz niechciawkę i rozważasz dzień bez treningu to właśnie w tym momencie słyszysz Messengera z pytaniem „o której na sggw??” lub „co dziś latamy??” I pewnie normalnie byś nie pobiegł, bo zimno, bo ciemno, bo pada, bo rwą achillesy, bo łupie w krzyżu. A ja czytam i odpisuję „16:45 będę! dozo!” i idę i On idzie i biegamy a forma idzie w górę! 🙂 #truestory
Jest jeszcze kilka dobrych ludzi, którzy potrafią ekscytować się sukcesami innych i czerpać z tego motywację. Z takimi ludźmi sytuacja jest zawsze win-win. Takich ludzi w Waszym otoczeniu Wam życzę!
Dziękuję oczywiście wszystkim za wsparcie takie czysto korespondencyjne. Ooo qrcze – znowu jakieś pyłki topoli 🙂 Mam nadzieję, że wiele osób widząc, że konsekwentna praca, ale bez całkowitego poświęcania życia bieganiu też przynosi efekty i satysfakcję! 🙂