Relaks

Jeśli jesteś biegaczem amatorem i trenujesz do maratonu ale masz trudności z motywacją lub łatwo się zrażasz – nie czytaj tego dalej! Ten wpis NIE jest dla Ciebie. Natomiast jeśli masz dystans do siebie i jesteś w 100% przekonany że Twój trening ma sens – go ahead!

    Ostatnio miałem trochę więcej czasu (ferie były) na obserwację biegowego (amatorskiego) świata w necie. Głównie pod kątem treningu do maratonu ale nie tylko. Całościowo to na prawdę prezentuje się niezwykle osobliwie 🙂 Podejście amatora średnio-zaawansowanego a nawet zaawansowanego jest w dużej mierze podobne, szczególnie jeśli chodzi o nabijanie KMów. Ten stały czytelnik artykułów/blogów biegowych ma wyobrażenie przygotowań do maratonu  jako serię wyrzeczeń i nieskończonego ubijania asfaltu. Ogólnie każdy taki amator WIE, że musi biegać 5 a nawet 7 dni w tygodniu z objętością 100 i więcej km tygodniowo. I to przez wiele miesięcy. Wielu wierzy, że jest to JEDYNA droga do przebiegnięcia maratonu w dobrym czasie. Po takiej ewangelizacji z „prasy internetowej”, biedny amator planuje w taki sposób trening. Często planowanie sprowadza się do ściągnięcia UNIWERSALNEGO planu z netu i bezwzględne realizowanie go. Bardziej zaawansowani dołączą do jakiegoś korespondencyjnego trenera. Biegacz poświęca zatem swój czas na tłuczenie kilometrów z krótkookresowym celem pobicia rekordu objętości w każdym następnym tygodniu. Jak trening dobrze idzie to weryfikuje swój plan i podnosi poprzeczkę. Biega dużo ale czuje, że może jeszcze dokręcić śrubę. Zrobi dodatkowe wybieganie co podbije mu statystykę tygodnia 🙂 . Ci mniej świadomi polegną szybko, bo z reguły dopadnie ich jakaś kontuzja, Ci bardziej oczytani lub nieświadomie odporni na urazy utrzymają się w treningu dłużej. Część dotrwa do docelowych zawodów – maratonu. Z tych co dotrwali większość nie zrealizuje swoich założeń. Jednak od razu po zawodach zaczną analizę i próbę odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak?

    Ale biegacz amator się nie poddaje, szuka lepszych sposobów na realizację swojego celu. Planuje wszystko jeszcze raz z większą uwagą. Oczywiście dokładając obciążenia. Wie że tylko katorżniczy trening i długie godziny spędzone na trasie zapewnią sukces. Realizuje trening z jeszcze większym poświęceniem. Z uwagą czyta wycinki treningów innych na facebooku i czuje, że sam biega ZA MAŁO 🙂 . Przecież wszyscy chwalą się swoimi 20-30 km wybieganiami i zdjęciami z siłowni z zalanym potem czołem. Dokręca ponownie śrubę – może dwa treningi na dobę? Może dałbym radę? Da radę. Rodzinę biegacz widzi już prawie tylko w weekendy. Browar z kolegami? – nie ma szans. W ogóle alkohol musi iść w odstawkę co najmniej na kilka miesięcy, trzeba oszczędzać wątrobę. Jeśli chodzi o trening – nieustannie kombinuje. Przeczytał gdzieś artykuł (obiektywnie sponsorowany) o badaniach wydolnościowych. Od razu wie, że musi takie badania zrobić. To jest kolejny must have na drodze do sukcesu. 300-400zł – nie licytujmy się, na hobby się nie oszczędza 🙂  Po badaniach koryguje swoje progi LT, AT modyfikuje plan – jest szczęśliwy. Cały czas czyta w necie o treningu, diecie – chce być ze wszystkim na bieżąco. Szybko dojdzie do wniosku że musi mieć profesjonalne startówki. Zaczyna wybierać – czyta wszystkie testy i porównania na blogach, część z artykułów opłacona jest właśnie parą takich butów 🙂 – tego ambitny amator nie zawsze jest świadomy. Trochę się waha które wybrać: Nike za 400 zł a może Asisc za 500 zł? Cena nie ma znaczenia – liczy się to, żeby osiągnąć cel. I nagle trafia na tekst: „pierwsze X osób na mecie Maratonu Warszawskiego biegło w Adidas Boost!”. To natychmiast przechyla szalę – lżejszy o 450 zł już ma najszybsze buty świata. Teraz z badaniami wydolnościowymi i butami jest już u bram sukcesu. Po drodze – o czym zapomniałem wspomnieć – nabywa hajendowy pulsometr ze wszystkimi bajerami. 1000-2000 zł – cena jest akceptowalna, przycieni się najwyżej na wakacjach z rodziną 🙂 .

 


[efb_feed fanpage_id=”321536158216575″ words_limit=”150″ post_limit=”2″ skin_id=”2901″ cache_unit=”1″ cache_duration=”days” links_new_tab=”1″ show_like_box=”1″]


 

Zakupy zrobione – trening trwa w najlepsze. Amator katuje się zatem regularnie wstając z rana, żeby przed pracą nabić kilometry. Inni będą nabijać KMy wieczorem. Rodzina idzie siłą rzeczy w lekką odstawkę – doba niestety nie chce być dłuższa niż 24h 🙂 . Swoje spektakularne treningi biegacz wrzuca na łola facebooka – to go motywuje, ale jednocześnie mimochodem bierze udział w kolejnej mini-konkurencji: kto zaprezentuje na facebook-u, że zrobił cięższy trening, wstał najwcześniej ze wszystkich, żeby się na czczo dojechać z rana 🙂 . Na dowód że nie blefuje – zdjęcie z pulsometru z podsumowaniem treningu. Dodatkowo punktowany jest trening w ekstremalnych warunkach. Pobudka na trening o 5-tej rano? to już żaden wyczyn. Niejeden z czołówki Polskich maratończyków zajmujących się bieganiem zawodowo polegnie w tym współzawodnictwie 🙂

Amator przez nieuwagę przeczyta gdzieś, że optymalne dla zdrowia to bieganie do 40 km tygodniowo – nie więcej. Ale biegacz umie o tym szybko zapomnieć i podważyć takie rewelacje 🙂 . On WIE, że 400-600 km (są lepsi – wiem) w miesiącu to podstawa. Nawet gdyby w maratonie zaowocowało to 1-2 minutami poprawy – warto 🙂 . Po drodze złapie jakąś kontuzję, ale rozbiega TO – przecież jest niezniszczalny. Nie może opuścić zbyt wielu treningów – pojęcie „bieganie dla zdrowia” przybiera zupełnie inny wymiar.

Obowiązkowo w każdy tłusty czwartek zalicytuje z innymi na łolu FB ile zjadł pączków i ile na to konto zrobił KMów. Biegacz amator pisze na FB, że bieganie stało się jego największą pasją, bez której nie mógłby dłużej żyć. Po prostu nie wyobraża sobie tego. Żałuje teraz, że zaczął biegać tak późno. Koledzy z liceum oczywiście pamiętają jak na WFie wolał stać na bramce zamiast biegać za piłką lub kombinował ze zwolnieniami lekarskimi. Teraz bieganie jest w modzie tak jak noszenie modnych ciuchów 🙂 .

    W końcu ambitny amator przebiegnie swój upragniony maraton, uzyska wymarzony czas, poprawi się o 1 minutę 🙂 . Cieszy się jednak z tego niezbyt długo. W drodze z zawodów już planuje kolejny cel, czuje, że teraz może więcej. Przychodzi roztrenowanie, odpoczynek.  W którymś momencie jest dzień, w którym się zaduma i pomyśli: kilka lat zarzynania się, dzień w dzień. Dziecko podrosło, drugi raz nie będzie miało znowu 5-ciu lat  🙂 . Odpuszczonych tyle imprez alkoholowych i innych przyjemności, bo trening miał zawsze najwyższy priorytet. Wszystko to po to, żeby poprawić życiówkę o kilka minut (a bywa, że mniej). Umysł ścisły pokusi się o zadanie sobie pytania: „czy czas, który poświęciłem na trening mógłbym lepiej spożytkować?”. Przecież czas to pieniądz, policzy zatem ROI 🙂 , czyli zwrot z inwestycji pt. „bieganie” jaką poczynił. Biorąc pod uwagę tylko poświęcony czas – wyjdzie na dużym minusie i to bez kosztów startówek i innych gadżetów – ale jest zadowolony! Jest w elitarnych 100 tysiącach (strzelam) maratończyków w Polsce 🙂 albo w top 100 no albo top 20 – żadna różnica. Co to komu daje? Tylko i aż satysfakcję. Wytłumaczy sobie, że dzięki skrajnemu wysiłkowi jest okazem zdrowia, jest lepszy niż inni i zaplanuje następny sezon jeszcze cięższych treningów 🙂

Podsumowanie

    Tym którym większość z powyższego podejścia się zgadza od razu mogę powiedzieć, że kilka opisanych rzeczy dotyczy także mnie. Warto natomiast zadumać się nad nakładami jakie ponosimy w realizacji swojego celu. I co nam obiektywnie da jego realizacja a co przez to stracimy.
Wyszło filozoficznie, ale po inżyniersku zabrzmiałoby zbyt „sucho” 🙂

Jeśli chodzi sugestię co do samego kilometrażu – na prawdę da się biegać mniej i bić życiówki nie będąc zakładnikiem swojego tygodniowego licznika KMów. Ile i dlaczego tak mało na swoim przykładzie napiszę wkrótce.

Jeśli po przeczytaniu masz nadal motywację do tego co robisz – jesteś rycerzem! keep doing 🙂 . Szerokości!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Opublikuj komentarz