W przededniu maratonu, 25 września 2021 siedziałem wieczorem popijając prosecco i czekałem na walkę Joshua vs Usyk. King-kongi leją się na końcu, gala jest w Anglii, więc przyjdzie posiedzieć do 23ciej. Leżę i patrzę na te „podstawianki” w oczekiwaniu na main event. W głowie gonitwa myśli, tam nieuchronne wizualizacje wyścigu, który już za chwilę. Latają wewnętrzne dialogi:
Ktoś: „Jakie ty Dariusz masz szanse na życiówkę?”
Ja: „Rok temu była więc czemu w tym roku miałoby być inaczej??”
Ktoś: „Inna trasa, samotny bieg, w nogach mocna setka, wymieniać dalej??”
Ja: „Milcz 🙂 ”
Nie dam się sprowokować, nie takie rzeczy się robiło. Samotny maraton na PB – znane są takie przypadki. Ogarnę, w zasadzie nie dopuszczam innego scenariusza. Ruszę i nic mnie nie powstrzyma! Będę pędził jak inflacja! Ba, jeszcze do 25-go km na zaciągniętym hamulcu, żeby nie „przegrzać” – no tak to widzę 🙂 Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tam będą mnie czekały inne wrażenia 🙂 No nic – czasami lepiej nie wiedzieć, żeby móc zachować spokój i optymizm.
Start
Maraton Warszawski to dla mnie synonim extra organizacji, komfortowych warunków jeśli chodzi o logistykę i wsparcie na trasie. Tutaj po prostu jestem u siebie mimo, że warszawiak ze mnie żaden no ale w Przasnyszu jeszcze maratonów nie organizują 🙂 Mam zawsze piękne wsparcie na trasie od Dariusza Korzeniowskiego i mogę skupić się tylko na wyścigu.
Teraz doszły nowe – słabsze – skojarzenia z MW. Chodzi o koleżankę Belwederską i kolegę Krajewskiego. Oj skaleczę tych dwoje jakimś przymiotnikiem w dalszej części – chyba, że do tego momentu ochłonę 🙂
Ale wystartujmy bo starter trzyma pistolet w górze i ręka mu mdleje.
Zanim jednak strzeli to jeszcze zrobię skłon, jeszcze naciągnę lewego achillesa, który w tym roku próbuje być atencjuszem. Jeszcze zamienię z kimś dwa słowa i już czas ruszać na 145 minutową potyczkę. Tylko ja i on – maraton. Kiedyś w takim momentach, czułem lekki strach, ale taki pozytywny, mobilizujący. Od kilku lat jest to już jedna z moich największych namiętności 🙂 Dla kogoś z boku to lekko krzywa akcja jest – chłop będzie się zaraz męczył dotykając granic możliwości organizmu i jednocześnie tego pragnie. To porównywalne z syndromem sztokholmskim. Ale to nie matematyka – logika i chłodne rozumowanie jest drugoplanowe. Liczy się motywacja, żar w serduchu i przekonanie o słuszności obranego celu. Liczą się marzenia a te są nienegocjowalne!
Dobra orient – bo starterowi niebezpiecznie omdlała kończyna więc niech strzeli i lećmy 🙂
I rozlało się towarzystwo po Konwiktorskiej. Ja startuję z pierwszej linii więc po 400-tu metrach już biegnę sam. Za chwilę odczytam pierwsze autolapy, które dadzą ważne odpowiedzi. Jaka jest dyspozycja dnia a przez to jak wysoko można grać. Musi być leciutko i poniżej założeń czyli szybciej niż 3’25”/km. Wtedy będę mógł wybrać plan gry a możliwe są dwa: „poproszę PB” i „żądam PB„.
Wiadomo że „poproszę” to jest opcja trochę dla leszcza. Wybieram ją na bieg gdzie czuję się średnio. Kiedy mam świadomość, że jakieś małe oszustwa były grane na treningu i potrzebuję kilku dobrych zbiegów okoliczności. W sumie wiele więcej o tym nie napisze bo dawno tego nie stosowałem 🙂
Drugi scenariusz – mój ulubiony – to „żądam„. To już nie jest jakiś miałki algorytm kupiony na aliexpress. To jest jak wchodzenie do baru nie dbając o to gdzie jest klamka. Wtedy to drzwi się martwią jak wejdę 🙂 To jest czerwony szlak dla czupurnych a rezultat końcowy obarczony dużym ryzykiem.
Pytanie który scenariusz wybrałem to jak pytanie w audiotele – każdy zna odpowiedź.
Dobra, ale spokojnie, nie można spłonąć. Trzeba się opanować, lekko wygasić emocje. W głowie jednak pojawia się tak silne pragnienie, że hamując nadal lecę za szybko. Jestem głuchy na racjonalne argumenty, że dużo ryzyk i trudna, samotna walka przede mną. To jest trochę jak z dzieckiem – jak zobaczy he-man’a w sklepie na wystawie to nie przetłumaczysz, trzeba kupić 🙂
No i dziecko leci a jakże. Wiatr we włosach i cała szerokość warszawskich ulic tylko dla mnie. Dariusz pedałuje gdzieś w pobliżu – sam nie wiem czy chce się ze mną ścigać czy jak 🙂
Nie pozwalam sobie oczywiście na wszystko tzn. lot na samopoczucie. Jednak kontroluję lap’y i całe to mini szaleństwo. Nie mam zupełnie obieganych prędkości maratońskich. Z interwałami też przeżywamy szorstką przyjaźń. Po 3’40”/km mógłbym lecieć dziś pewnie i 60km a tu musi być blisko 20s szybciej – średnio 17,5km/h na blacie.
Dużo myśli przetacza się w głowie. Na pierwszym punkcie z piciem wykazuję się IQ Paris Hilton 🙂 Po przebiegnięciu punktu zawracam, żeby zgarnąć picie. Jak do tego doszło nie wiem…
Do teraz nie wierze 🙂
Szybko ochłonąłem po tej akcji i już nie rozdrapujmy 🙂 Odrobiłem stracony czas i leciałem jak w transie. Obok chodnikami śmigał Dariusz – pełen komfort. Co tu pacierzować – prognoza mówi wszystko:
Między 10. a 15-tym kilometrem gdzieś kaganiec na prędkościomierzu się zsunął i poszło jak lewym pasem na autobahn’ie. Pędziłem jak nieświadome dziecko a wiadomo dzieciaka nie powstrzymasz, można go tylko ostrzec 🙂 Mnie nikt nie ostrzegł i już byłem na 15tym. Teraz trzeba gotować się do potyczki z Belwederską. Ma czekać na mnie na 19-tym kilometrze. To jeszcze chwila bo za 4 km, ale trzeba już wysyłać do centrum sterowania zapotrzebowanie na większą moc. Łapię drugi oddech, trochę chcę odpocząć zwalniając o jakąś sekundę na kilometrze 🙂
Tu się leci cudownie – aleja Tomasza Hopfera
Jeszcze biegnę bez dużego wysiłku, ale już przydałaby mi się jakaś zmiana, ktoś kto by poprowadził chociaż jeden kilometr. Mógłbym trochę odpocząć od ciągłego dyktowania tempa, od oporu powietrza. Lecę w okolicach swojego progu a tam jest niewygodnie szczególnie po pierwszej godzinie. Objawy zmęczenia są na szczęście jeszcze skąpe.
Teraz mam już fokus na odcinek trasy w Łazienkach – zmiana nawierzchni na szutrową – not like. Zawsze tam tracę lewe sekundy. Na bramie haltują Dariusza. No stress – poradzi sobie i zaraz gdzieś się wyłoni.
U mnie w głowie dialog z Belwederską. Jeszcze mnie tam nie ma, ale wcześniej już ją ostrzegam: „Ooo nie, nie dziś! Więcej niż 10 sekund za nic ci nie oddam! Ni uja„. Wiem jednak, że na treningu podbiegi robiłem od święta. HGW co tam się wydarzy. Biorę ostry zakręt z Gagarina i jestem na niej 🙂 Patrzę przed siebie no i jest srogo, jest wysoka jak hossa w kieszeni u T. Rydzyka.
Wykorzystuje w pełni moją 8-litrową pojemność płuc 🙂 Trzymam kadencję, ale nogi drętwieją. Jakbym załadował kliszę z podbiegów na Kopie Cwila. Walczę o każdą sekundę chociaż wiem, że skończy się to długiem energetycznym i zmęczeniowym. Jest 19. kilometr, „Oesu” na szczycie podbiegu oddycham pachami, jak mój imiennik Szpakowski komentując bramkę Citko z Anglią w 1996r.
Za chwilę odzywa się autolap – oddałem tej złej „kobiecie” 12s 🙂 Belwederska to jest jednak zwykła prosta i mroźna baba mimo, że nazwa jest złudnie arystokratyczna. Niech Was to nie zmyli!
Wpada kilometr w 3’37”. Gdy walczysz o każdą sekundę i nagle na kilkuset metrach tracisz 12, to jest jak dostać mokrą szmatą w twarz.
No nic – trzeba się wytrzeć, przeczesać, poczekać kolejne kilkaset metrów aż wróci czucie w nogach. Na razie porażone jak prądem. Są jednak pozytywy: mam już za sobą to patologiczne spotkanie i już będzie tylko lepiej. Jeszcze odrobię skradzione mi sekundy!
Na wysokości Agrykoli już jestem sobą. Ponownie wpadam w swój rytm. Palę kilometry odpowiednio po 3’22” za chwilę 3’21”. Niepotrzebnie się tak podjarałem tym odrabianiem. Można by z większym spokojem się do tego zabrać.
Po 20-tym kilometrze prognoza nie jest już taka różowa, ale nadal sztos!. To pokazuje jaki wpływ ma trasa na wynik. Ta w Warszawie jest dla mnie po prostu trudna.
Półmaraton mijam 1h 11′ 26” (3’24”/km). Robi mi się trochę ciepło a biegnę przecież w koszulce żonobijce 🙂 Czuję mini skurcze w łydkach – szybko biorę elektrolity. Słońce praży, na trasie szukam cienia. Nie ma tragedii jednak komfort coraz mniejszy. Zmęczenie szybko narasta, zbyt szybko jak na ten etap biegu. Gdzie tu jeszcze do mety a zaczyna się walka o życie. Na 25. km jestem umęczony jak nigdy dotąd. Od razu pojawia się silna chęć postoju, chociaż na chwilę. W organizmie jest po prostu taka afera, że nie idzie nad tym zapanować. Mięśnie bolą, oddech ktoś zabrał, w prawym boku rozpycha się wątroba no taka inba, że tego nie ogarniam.
Chyba umieram 🙂
Leci plan kryzysowy, ale to wręcz taki na przeżycie. Nie można wskazać nawet konkretnie winnego – #najgorzej. Zmęczenie jest po całości. „Tylko spokojnie, zwolnij, ale za nic nie wolno ci się zatrzymać!„. Daję sobie jeszcze jeden kilometr, jak się nie poprawi to chyba rezygnuję ostatecznie z tego biegania 🙂
Jest 26. km i autolap 3’24”! Ale jak? Przecież tutaj już jest taka rzeźba, że ja nawet nie. No dobra, z czasem się nie dyskutuje – wynegocjował kolejny kilometr. Raczej lepiej nie jest, ale chyba gorzej też nie. Kolejny kilometr w 3’21”. Zaprawdę nie pojmuję ja tego 🙂 Może trzeba na tym zmęczeniu lecieć i się z nim zaprzyjaźnić. Psychicznie lekko się podbudowuję, ale na krótko. Mocno dobija mnie podbieg na 28. km. Z tego już będzie ciężko się podnieść. Zawsze gdy patrzę na nokaut w boksie to myślę „no proste że ja bym wstał!” 🙂 a teraz czuję, że mogę za chwilę się nie pozbierać.
Foty to maskują ale było chusteczkowo 🙂
Walczę ze sobą i ze zmęczeniem, boli mnie wszystko. Jest doping od Radka Gozdka – krzyczy, że zaraz będę kogoś doganiał.
Co mi tam jakieś zyskiwanie pozycji jak tutaj o co innego idzie gra. Nie jestem jednak taki, że nie powalczę. Zawsze to jakieś oderwanie myśli od zmęczenia. Na 30. km mijam Kenijczyka, który przeszarżował na początku. Wygląda gorzej niż ja, dużo gorzej 🙂 Jestem na 6. miejscu.
Trochę się odbudowałem, zaczynam się ponownie napędzać. Za chwilę wyprzedzam kolejnego Kenijczyka i jestem 5-ty. Zaraz po tym czeka na mnie kolejny tego dnia wróg – podbieg na ul. Krajewskiego. „Noszz qrde, kto to był ten Krajewski i czemu teraz ten podbieg??” Długie, wysysające siły wzniesienie powoli mnie dobija. Biegnę tu drugi razu, na 5. km pomysłodawcy trasy też chcieli nas zabić 🙂 Oczywiście nie odpuszczam, jestem przecież ultrasem a tacy są niełamliwi 🙂 Przynajmniej nie tak łatwo. Teraz nie ma ryzyka, że się zatrzymam czy o zgrozo – zejdę z trasy. Nie byłbym sobą, nie po 35. km. Trzymam kadencję, ale o resztę już ciężko zadbać. Biegnę jakby każda część ciała biegła oddzielnie. Zero panowania nad bryczką. Wpadają takie kilometry, że chyba nawet kibice płaczą 🙂
Jest mi gorąco i ciasno, płuca nie mają się gdzie rozciągnąć. Klasyczny objaw zmęczenia. Boli wszystko i NIC się nie chce. W tej niechciawce mimo to jakoś biegnę, już bliżej 3’30”/km.
Przede mną kolejny Kenijczyk, znowu lekko daję ognia. Mijam go i jestem na 4. miejscu. Biegnie się dużo lżej bo coraz bliżej meta. Prędkość jednak za mała żeby nie tracić kolejnych sekund.
Biorę ostatnie ciężkie kilometry – 39. i 40. Tam oczywiście podbiegi. Chyba napisze sobie w moim notesie z heloł kitty obok PINu do karty: „trenuj podbiegi boś słaby!” 🙂
To tak naprawdę efekt zmęczenia, wtedy trud jest we wszystkim, nawet na zbiegu nie można pocisnąć.
Zacząłem na dobre zaprzyjaźniać się z cierpieniem a tu czas kończyć tę bitwę. Zostały zaledwie dwa kilometry do mety a tutaj odczuwalne zmęczenie magicznie będzie nieco mniejsze. Prędkość rośnie i teraz się jakoś się da 🙂 Jestem trochę zdezorientowany co do rezultatu na jaki lecę. Od pewnego czasu po prostu już na to nie zwracałem mocno uwagi.
41. kilometr
Biegnę mocno, choćby miało być i 2h27min. Z ul. Karowej biorę przepięknie lewoskręt, większy niż ma witamina C od Jerzego Zięby 🙂 Wpadam na ostatnią prostą – Wybrzeże Kościuszkowskie. Ostatnie 1,5 kilometra samotnego maratonu, który zacząłem odważnie. Był rajd na początku – psychoza welcome to 🙂 bez większego respektu bo i po co. Potem było kilka mocnych ciosów w tym kilka takich z otwartej dłoni w okolice błędnika 🙂 To te od Belwederskiej i od Krajewskiego, ale nie byłem liczony! Maraton to jest taki opresyjny gad, który za każdym razem próbuje mnie zdominować a to niedawanie się jest tak ekscytujące.
Pędzę jak struś przez Kościuszkowskie, potrafię zbagatelizować zmęczenie a te przecież jest teraz największe. Jestem coraz bliżej mety, łapię ostrość na zegar – jest 2h 25min. Nie będzie z tego nowej życiówki, ale czuję radość, taką egoistyczną, samozadowolenie, że przezwyciężyłem kryzys, że się nie poddałem i cały czas wierzyłem, że karta się odwróci. Kilka maratonów temu z pewnością bym poległ, odpuścił, ale doświadczenie i hartowanie psychiki daje efekt. Wpadam na metę. Kończę na 4. miejscu, minutę wolniej od PB.
A tutaj pięknie intencjonalnie złożony klip 🙂 który nie oddaje zupełnie tego co kotłowało się w mojej w głowie 🙂
Klasyfikacja końcowa:
Mini Analiza
Po pierwsze – trzeba mieć niezłą hiperwentylację mózgu, żeby miesiąc po zdobyciu Mistrzostwa Polski na dystansie 100km oczekiwać najszybszego maratonu w życiu. Ale przecież takie szalone wydarzenia w roku pandemicznym 2020 na oczach całego świata się działy. No dobra szanowna pani redaktor 🙂 tylko wtedy było kilka inności – przede wszystkim była piękna grupa a nie samotne latanie. Była mega płaska traska prawie jak w Berlinie. Okej były nawrotki, ale to dużo mniej wysysające siły niż te #$%!@# podbiegi. Była cudna pogoda jak na maraton – chłód i lekki deszcz. Było wolniejsze tempo na początku.
Czy mogłem taką analizę przeprowadzić przed biegiem? No pewnie. Ale nigdy tego nie robię. Zawsze biorę wariant „dam radę„. A jak będzie ciężko – to będę walczył na tyle na ile się da. A jak padnę to wstanę, ale będę próbował 🙂 Czasami dostanę szmatą w twarz, ale to jest wpisane w ryzyko. No taka ze mnie jest konstrukcja 🙂
Jest jedna rzecz którą sobie na nowo uświadomiłem i którą powtarzam i stosuję u moich zawodników: cholernie ważną rzeczą w treningu maratońskim jest okres odpuszczania czyli okres tzw. taperingu. Uświadomiłem sobie, że dotyczy to wszystkich włączając ancymona Dariusza.
W tygodniu poprzedzającym start, dobiłem ponad 100km nie wiadomo po co. Po starcie na MP 100 km powinienem dużo wcześniej szukać świeżości i luzu. Jednak jak jest moc pod butem to się lata bez opamiętania 🙂 Wiadomo, że zmęczenia nie czułem wręcz odwrotnie – pełna moc każdego dnia. Ale do najszybszego biegu w życiu trzeba trochę pokory, ponadprzeciętnego wypoczynku. Tę lekcję odrobię – no stress.
Wszystko elegancko ALE i tak jestem przekonany że takie wybitne ciało 🙂 jak moje powinno sprostać wszystkim powyższym trudnościom. Jedyne co przyjmuję to brak obiegania na prędkościach z jakimi zacząłem wyścig. Tempo 3’35-3’40/km nie stanowiło dla mnie problemu. Wstając zza biurka kleiłem 46km średnio po 3’40”/km przy 25 stopniach i z symbolicznym łykiem cieczy. To daje przepustkę do mocno roszczeniowej postawy jeśli chodzi o życiówki, ale bardziej na setkę niż maraton.
I co teraz
No proste – siedzę, wycieram łzy banknotami i ostatecznie kończę z bieganiem 🙂 Albo dobra jeszcze spróbuję coś pobiegać 🙂
Ciekawe jest kilka rzeczy. Nie zadowalam się 4. miejscem w Maratonie Warszawskim – to już oznaka, że są trwałe zmiany w mózgu 🙂 Taki rasowy maratończyk jak ja, powinien się cieszyć z tego jak dzieciak z klocków lego. Przecież to jest bez dwóch zdań duży sukces.
Wiadome jest też to, że nowe PB i tak będzie! Po tym maratonie jestem gotowy założyć się o zgrzewkę harnasia, że nie jest to moje ostatnie słowo w maratonie. Gdybym wyhaczył gdzieś blisko start z dobrą trasą to mógłbym atakować to 2 tygodnie później. Trasy dobrej nie znalazłem, więc zastępczo wpadła dyszka na Wawrze i było 30 sekund gorzej od życiówki z 2013 r. (32’11”) 🙂
Także pełen luz, zalewam ośmiorniczki prosecco i gotuję się do kolejnej walki!!!
Dzięki wszystkim za kibicowanie, Dariuszowi za wsparcie na trasie i popędzanie w trudnych momentach 🙂 Radkowi za dwie przebieżki i zasianie ziarna o pościgu Kenijczyka na 30.km. To wszystko ma swoją potężną moc. Ja to wiem! 🙂
P.S. Na chłodno – Krajewskiego nienawidzę bardziej niż Belwederską – cały czas mowa o podbiegu 🙂
Użyte foty i nagryw by Dariusz Korzeniowski
Statystyki:
Świetna relacja! Do zobaczenia na SGGW 😉
Część
Wyprzedzeni Kenole pewnie mają Twój plakat nad łóżkiem. A w Iten sprzedają breloczki ze zdjęciem Pana Dariusza jak pokazuje Ok.
Pozdro
Gratulacje! Trasa i warunki nie sprzyjały szybkiemu bieganiu (najlepszym dowodem był widok Kenijczyków, których mijałeś) ale mimo to super bieg w Twoim wykonaniu.
Ciekawy artykuł, kiedy po raz pierwszy zacząłem biegać, wziąłem udział w półmaratonie w Warszawie. Wtedy wyścig bardzo mi się podobał, zarówno pod względem trasy, jak i organizacji, ale nadal nie ma jak dostać się na maraton w Warszawie
To ciekawe miasto i ma kilka całkiem dobrych wyścigów. Gdy biegał półmaratony o koronę polskiego półmaratonu, wziął udział w półmaratonie krakowskim. Ale nie ma mowy, żebym dotarł do maratonu, żeby go przebiec
Życiówka prędzej czy później pęknie – trzeba wierzyć – sam mi to mówiłeś 🙂