BiegamZawody

    Słonecznie i wietrznie ale komfortowo – tak mogę w skrócie podsumować wrażenia po niedzielnym maratonie. Założenia były dużo mniej ambitne jednak okazało się że maraton w obecnej dyspozycji nie jest dla  mnie wielkim wyzwaniem.

     W połowie kwietnia wykombinowałem, że zamiast biegać po Lesie Kabackim w ramach niedzielnego wybiegania wystartuję w maratonie. Na ściganie było za późno ze względu na bliski termin Wings For Life – zostało zaledwie dwa tygodnie.
Jeśli chodzi o sam maraton – był to mój podwójny debiut tzn. pierwszy Orlen Marathon i pierwszy maraton biegany wiosną. Wszystkie dotychczasowe biegi maratońskie biegałem na jesieni w ramach Maratonu Warszawskiego.

    Z punktu widzenia docelowej imprezy jaką na tę część sezonu jest dla mnie WFL, start był obarczony sporym ryzykiem. Mam tu oczywiście na myśli krótki czas na regenerację. Z założenia zatem chciałem biec bardzo zachowawczo. Trochę obawiałem się adrenaliny startowej, czyli że np. złapię się jakiejś ciekawej i szybkiej grupy zostawiając zbyt dużo zdrowia na trasie. Podjąłem zatem pewne środki zapobiegawcze przed zawodami. Ogólnie zamysł był taki, żeby nie być zbyt rześkim na linii startu czyli wcześniej delikatnie zmęczyć organizm.

Bieg SGH

   Na tydzień przed maratonem wystartowałem w biegu na 10 km w ramach Biegu SGH. Na treningach przed biegiem nie odpuszczałem, robiąc w tygodniu 80 km. Same zawody pobiegłem zgodnie z założeniami w równym tempie 3’20”/km. Skończyłem dobry tydzień z 90 km w nogach. W kolejnych dniach bez robienia sobie wolnego dołożyłem jeszcze trochę kilometrów. W sobotę, w przededniu maratonu miałem kolejne 70 km na liczniku. Zostało już tylko dobić kilometraż na maratonie 🙂

    Możliwość biegu „o nic” daje spore pole do testowania różnych opcji. Tak było i tym razem. Chciałem wypróbować m. in. inną dietę przedstartową. W tygodniu przed maratonem, począwszy od środy ograniczyłem delikatnie spożywanie węglowodanów. Czyli dokładnie odwrotnie jak to się zwykle robi. Oczywiście wszystko „z głową” żeby nie przesadzić i zbyt mocno się nie sponiewierać jeszcze przed startem. Głowa była pełna pomysłów. Rozważałem nawet w pewnym momencie nie brać w ogóle żeli energetycznych na trasę i biec tylko na wodzie i izotonikach. Ale chwila zadumy i oczywiście doszedłem do wniosku, że taki challenge w zasadzie nic mi nie daje. Pocierpię na trasie ale pożytku/nauki z tego nie będzie. Na WFL przecież żele zjada się do woli 🙂 . Ostatecznie zabrałem ze sobą trzy żele do kieszeni, ale z planem że wykorzystam tylko dwa.

W przededniu startu

    W sobotę rano zaczynałem wątpić czy mój plan z dietą nie jest zbyt ambitny/szalony. Nogi były lekko ociężałe. W końcu czekało mnie ponad 40 km.  Próby bagatelizowania dystansu mogą się źle skończyć. Trochę obawiałem się opcji w której będę musiał zejść gdzieś w środku trasy. Jak to potem logistycznie rozegrać?  Szukanie autobusu gdzieś w środku trasy żeby wrócić na start po samochód – o rany, chyba bym umarł 🙂 . Rezygnacja z carboload była ryzykowna i w zasadzie nie wiedziałem jak się to może skończyć. Ale jak testować granice organizmu to właśnie w takich zawodach. Dalej już się nad tym nie zastanawiałem tylko konsekwentnie robiłem swoje.

    Przed południem pojechałem na Stadion Narodowy po numer startowy. Z racji że posiadam drugą klasę sportową, organizator fundował darmowy pakiet. I to jest kombinowanie w słusznym kierunku 🙂 . W biurze oczywiście musiałem chwilę odstać, żeby zweryfikowano czy aby na pewno spełniam warunki. W pewnym momencie chyba Pan próbował mnie wpisać na Mistrzostwa Polski w maratonie ale się wybroniłem. No po co mi taka klasyfikacja się pytam!? 🙂 .
Na stadionie pokonałem setki schodów dobijając jeszcze nogi. Szczególnie cztero-głowe trochę poczuły wyprawę, a że byłem bez śniadania ta wyprawa przestała mi się już podobać. Wracałem z myślą o kawie i jakimś deserze naginając lekko przyjęte zasady diety niskowęglowodanowej. Celowo tydzień wcześniej szafka ze słodyczami została opróżniona z czekolad żeby nie kusiło. Zostały jednak słodycze 2 kategorii – jakieś żelki, ciastka bez czekolady itp. – dobre i to 🙂 .

Jeszcze w sobotę, czekała mnie wizyta urodzinowa u siostry, ale nieforsowna. Kafka, herbatka, tiramisu, no alcohol, gadka szmatka itp 🙂 . Powrót do domu w okolicach 19-tej i ekspresowy wypad na trening.
Plan był żeby zrobić luźną dyszkę, ale że gala boksu „Noc zemsty 🙂  zbliżała się szybko, to zrobiłem tylko 5 km + luźne rytmy. Wyszedł prawie klasyczny trening, jaki robię przed poważnymi zawodami. W nogach niestety bez luzu, ale też bez przesadnego zmęczenia. Została już tylko kolacja i leżenie przed TV w oczekiwaniu na walkę Adamka.

fot. ebilet.pl

Oglądając TV zwykle zjadam więcej niż normalnie, tak było także w tym przypadku. Tutaj już pieczywo i dżemik wjechało na stół. Na koniec trochę pysznych chipsów.
Jeśli chodzi o sam boks to na początku zawsze jest podstawianka, VII liga, no nudaaaaa 🙂 . Prawdziwe king kongi wiadomo, wychodzą coś koło północy. Ja już oczywiście nie doczekałem Adamka live – zasnąłem. Może to i dobrze bo na biegu lepiej być wyspanym. 7 godzin spania na pewno było.

W końcu ten maraton

    Rano pobudka – samopoczucie naprawdę doskonałe. Na śniadanie już nic nie testowałem – 3 kanapeczki z dżemikiem + słodka herbata. W samochód i kierunek na PGE. Parkowanie 300m od linii startu. Lekko ponad 1 km rozgrzewki i dwie przebieżki. Czyli i tak więcej niż przed treningiem. W kabackim leciałbym to ciągiem bez żadnych rytmów itp. ale na zawodach trzeba wykazać minimum szacunku do dystansu 🙂 .
Założenia na sam bieg były mało precyzyjne oprócz wcześniej wspomnianej ostrożności z tempem. Na początku obstawiałem bieg w okolicach 2 h 35 min -2 h 45 min na mecie. Ale jak przeliczyłem że to jest 3’40”-3’55”/km to jakoś szkoda mi się zrobiło całego zachodu z zawodami żeby biec tak wolno. No może 3’40”/km przed biegiem to już by mnie zadowoliło. Z drugiej strony nie wiedziałem czego się spodziewać. Decyzja w zasadzie na rozgrzewce – biegnę na samopoczucie i zobaczymy co się wydarzy na trasie. Może spotkam kogoś,  z kim będę się trzymał a może będzie walka o przetrwanie od początku 🙂 .

    W końcu wystartowaliśmy. Ja na hamulcu – nigdzie się nie spieszyłem 🙂 . Kolejne międzyczasy miały pokazać jak dalej będę biegł. Pierwszy kilometr w 3’33”. Pierwszego jednak nigdy nie biorę pod uwagę. Zawsze jest zadziwiająco szybki 🙂 . Czekam na drugi międzyczas – 3’22” – no ok myślę, Dariusz – bez szaleństw. Jak zwykle jakaś adrenalina przedstartowa, więc trzeba zwolnić żeby nie skończyć po trzydziestce na krawężniku. Nigdy mi się to oczywiście nie przydarzyło, ale chciałem zachować czyste konto w tym względzie.

miało być spokojnie a na moście jestem na przedzie – po co? 🙂 (fot orlenmarathon)

    Kolejne międzyczasy 3’29”; 3’32”;3’31”. Zahaczyłem się z grupą kobiet – pacemaker mówi, że lecą do połowy na 1 h 13 min. Układam to na szybko w głowie. Niecały miesiąc temu Półmaraton Warszawski pobiegłem w 1:13:20 bez wielkiego luzu – no to chyba jednak Was odpuszczę 🙂 . Zwolniłem, chociaż czułem się doskonale. Czekam na następną grupę – biegną na 2’28”. Normalnie jestem na etapie wyboru pociągu do którego wsiądę 🙂

Okolice 6. kilometra – zawodniczka przede mną dała radę biec do połowy – nie ukończyła biegu. Na końcu czai się KFC Runner 🙂

(fot festiwalbiegów.pl)

    Wiatr w tej części trasy był odczuwalny, ale nie przeszkadzał. Ciepło, ale nie za gorąco – to akurat ze względu na niezbyt wymagające dla mnie tempo. Trzymałem się grupy mniej więcej do 9. kilometra – spojrzałem na międzyczas – 3’24”. Muszę hamować, zbyt dużo jeszcze kilometrów do mety żeby tak szarżować. Minął mnie Adam Putyra (KFC Runner 🙂 ) zachęcając żebym nie zwalniał. Chwilę przemyślałem co robić dalej – decyzja – biegnę w okolicach 3’30”/km w komforcie dokąd się da, ale też bez wielkiego pieszczenia się. Jak już trzeba będzie zwolnić – a będzie trzeba 🙂 – to zobaczymy jak to będzie wyglądało.
Na 10 km miałem czas 35’12” i byłem na 31. miejscu. Nadal brak oznak jakiegokolwiek zmęczenia. Tempo  średnio po 3’31”/km.  To chyba adrenalina, bo gdybym tak biegł na treningu byłoby trudno. Tych prędkości postanowiłem się trzymać. Dołączyłem do Adama zjadłem żel i biegniemy. Słońce pali w czoło ale nie przeszkadza. W poniedziałek rano w lustrze wyraźne skutki w postaci rasowej opalenizny „na operatora betoniarki”. 🙂

    Doskonała pogawędka z Adamem podczas biegu – nie powiem kilometry wciągaliśmy jak czekoladki 🙂 . Adam biegł podobnie jak ja – bez presji wyniku więc także był wyluzowany. Obstawiał granicę poniżej 2 h 30 min. Nie poczuliśmy wielkiego zmęczenia a już znaleźliśmy się na Ursynowie. 18 kilometrów w nogach, na Stokłosach doping rodziny – akurat wyszły z kościoła 🙂 – „Dobra, wracajcie ja zaraz będę w domu” 🙂 . Pozdrowienia jak papież z popemobile 🙂 i polecieliśmy dalej.

    Jedna rzecz na którą warto zwrócić uwagę to punkty nawadniania rozstawione częściej niż zwykle tzn. co 2,5 kilometra. Generalnie kojarzę że woda jest co 5 km. I to nie chodzi nawet o to, że tak często trzeba pić. Chodzi o to, że to daje pretekst by angażować głowę i oderwać się od monotonii dystansu. A maraton to w dużej części walka w głowie. Tutaj mieliśmy oznaczenie 200m przed punktem, że zaraz będzie woda, dobiegnięcie, walka z kubkiem żeby się nie oblać a coś wypić. Dojście do siebie bo przecież połowa wody wpadła do płuc 🙂 . Uregulowanie oddechu i powrót do rytmu biegu. Trochę czynności i kilometr minął. I tak kilkanaście razy.
Pisząc o monotonii oczywiście mam tu na myśli mniej doświadczonych maratończyków. Dla mnie lepiej byłoby gdyby ta monotonia dystansu akurat była – lepiej bym się zahartował do ultra. Tak czy inaczej połówka zleciała nam jak pierwszy odcinek House of Cards.

Połowa za nami

    Na ul. Rosoła piona z kibicującym Piotrkiem Żubińskim i półmaraton minęliśmy w 1 h 14’15” – cały czas 31. miejsce. Humor nam jeszcze dopisywał. Skręciliśmy na Wilanów, było z górki wpadł zatem szybki międzyczas 24-go kilometra – 3’24”. Minęliśmy Ukrainkę która wyprzedziła nas z prędkością pendolino jeszcze na Ursynowie. Zrobiliśmy ponowny skręt w lewo i wracaliśmy do Centrum. W tym momencie coraz bardziej dawał się we znaki wiatr. Nie skupiałem się na tempie, biegłem z określoną intensywnością, żeby nie „piłować”. Kolejne międzyczasy pokazywały 3’31”-3’35”/km więc nie było tragedii. 30-ty kilometr lekko wolniejszy 3’38”. Byłem wtedy już na 23. miejscu. Zobaczyłem jak Adam się ode mnie oddala. Nawet nie zdążyłem powiedzieć że odpadam – ale spokojnie – nie gnam. Spotkamy się za pół godziny na mecie 🙂 .

    Zaczęła się samotna potyczka z wiatrem – nareszcie 🙂 . Teraz tylko czekać jak wyjdą moje eksperymenty treningowo-dietetyczne. Wyraźnie już czuję się zmęczony tą szarpanką z wiatrem. Nie cisnę, ale też nie chcę biec po 3’50”. Na każdym punkcie odżywczym mały łyk wody i bez użalania się równo prę do przodu. Wpada jakiś kilometr w 3’41”, potem w 3’43” ale nie rusza mnie to wcale. Mimo wolnego tempa wyprzedzam kolejne osoby. Szybka kalkulacja wyniku na mecie – wychodzi, że gorzej niż 2 h 31 min nie będzie, chyba że mnie całkowicie odetnie a przecież mnie NIE odetnie 🙂 . Myślę już o regeneracji. Od razu z mety do domu, zjem obiad i NIC nie będę robił. W końcu zjem węglowodany bez umiaru 🙂 . Sklepy w niedzielę nieczynne a słodyczy w domu brak. Tak mi Jarosław zaplanował tę niedzielę 🙂 ale poradzę sobie – zajadę na Shella.

Końcóweczka

    Kilka zakrętów i jestem na 35 kilometrze. Jak się okazało byłem już 19-ty. Zbliżam się do zawodnika z grupy, którą odpuściłem na 10-tym kilometrze. Ale nie chcę tak szybko go wyprzedzać. Biegniemy mniej więcej razem, no może tylko w pobliżu. Tempo spada nawet do 3’48”, w porywach wieje naprawdę konkret. Zostają 4 kilometry do mety. Lekko przyspieszam bo zapas sił duży i szkoda tak dobiec bez charakteru 🙂 . Na 40-tym kilometrze pytam współuczestnika, czy chce połamać 2 h 30” – przecież moglibyśmy się jeszcze pościgać i pocisnąć. Milczenie z jego strony … 🙂 . Chwilę się zadumałem czy może zmęczenie odebrało mu mowę. Jednak nie – to chyba taki mało przyjazny zawodnik jest po prostu 🙂 . No nic myślę, nie mam w sumie po co finiszować bo minuta nie robi dla mnie różnicy, ale ukarać kolegę jednak jedną pozycją w dół wypada 🙂 . Tu apel przy okazji do Was – bez względu na to o jakie cele walczycie spróbujcie być po prostu ludźmi a nie ……. (nie chcę żeby google zaindeksował brzydkie słowo 🙂 ).
Ale wracam na trasę – pod nosem powiedziałem berek i mijając go tuż przed mostem świętokrzyskim, zachęciłem do mocnego finiszu. Przyspieszyłem do 3’26” – ale kolega miał już opary w zbiorniku. Nie odpowiedział na atak i został sam z efektem dopplera. Na moście kolejny papieski gest 🙂 dla dopingującego Bartosza (aka warszawskibiegacz) i już żywym tempem prosto do mety.

    Zwolniłem do 3’30”, jeszcze jakiś mini podbieg się napatoczył. Generalnie ostatnie metry łatwe, bo końcowe 🙂 i dodatkowo trasa prowadziła z górki.

Ukończyłem maraton w doskonałej formie. Rezultat 2h 30’35”. Dało mi to 16. miejsce.

https://www.youtube.com/watch?v=w-P8EUAF2Lo&feature=youtu.be&list=RDw-P8EUAF2Lo&t=10154&start=10153&end=10176

Finish „Królowej Elżbiety” 🙂

    Na mecie przybiłem kilka piątek ze znajomymi. Patrzę, jest i Adam – tak gnał że złamał 2h 28′. Dobrze że na 30- tym odpuściłem 🙂 Łyk izotonika i żwawy powrót do domu na obiad – dokładnie tak jak po treningu w Lesie Kabackim 🙂

Podsumowanie

    To jak gładko minął mi ten maraton uświadamiałem sobie w zasadzie po biegu przez resztę niedzieli i jeszcze cały poniedziałek. Nie odczułem mięśniowo biegu prawie w ogóle. Normalnie jakiś ból łydki dla przyzwoitości by się przydał a tutaj nic 🙂 . To pokazuje że kilka wybiegań na treningach w okolicach 30 km należycie zahartowało organizm. Może nie mam komfortu na wyższych prędkościach, ale z drugiej strony nie o to szła walka na treningach. Dodatkowo, ten obiektywnie słaby dla mnie czas 2h 30”, daje jednak przepustkę do lekkiego optymizmu 🙂 . Biorę tutaj pod uwagę fakt, że całość biegłem bez skupiania się na tempie, w niezbyt sprzyjających warunkach i po eksperymencie dietetycznym. Same zawody przebiegłem tylko na dwóch żelach.
Pod koniec było wolniej ale i warunki były gorsze. Ogólnie to cyfry prezentują się nieźle jak na trening

Poszczególne międzyczasy i prognozowany czas na mecie

    W zasadzie to powinienem się teraz skupić tylko na regeneracji z tym, że nie czuję żeby było bardzo po czym. Oczywiście wiem – to jest jednak ponad 40 km i organizm pewnie jakoś to odczuł więc nie będę szalał. Od wtorku już wróciłem do treningu robiąc lekkie 12 kilometrów i jest naprawdę doskonale.
Za nieco ponad tydzień trzeba będzie ponownie mierzyć się z dystansem i wystawiać organizm na próbę! Póki co jestem optymistą 🙂 .

Do zobaczenia w Poznaniu!

[efb_likebox fanpage_url=”szybkiebieganie” layout=”full” box_width=”600″ box_height=”450″ image_size=”normal” locale=”pl_PL” responsive=”1″ show_faces=”1″ show_stream=”0″ hide_cover=”0″ small_header=”0″ hide_cta=”1″ show_image=”1″ show_like_box=”1″ links_new_tab=”1″ post_number=”10″]

 

3 komentarze

    • Plan jest ogólny – pobić życiówkę. Wszystko się skonkretyzuje pod koniec tygodnia jak będzie wiadomo jaka czeka nas pogoda. Napiszę oczywiście przed co planuję i będzie można śmiało konfrontować 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Opublikuj komentarz