W ostatnich kilku latach w okolicach maja przeżywam dzień świstaka. Stopniuję emocje przed Wingsowe. W końcu nadchodzi ten wspaniały dzień próby. Szarża w Poznaniu, wygrana, wieczorne mini-balety 🙂 powrót do Wawki i stopklatki z tej wspaniałej imprezy zapisane wieczorową porą na wysokiej kinazie i wciąż żywych emocjach.
W zasadzie mógłbym na tym skończyć, ale potem musiałbym się z tego wyspowiadać. Po prostu taki event jakim jest Wings For Life w każdej odsłonie jest na swój sposób inny pomimo, że emocje zawsze tylko pozytywne.
Trudne początki
Żeby zachować proporcje faktograficzne i tzw. ochy i achy rozstawmy pionki na planszy.
Sezon 2025 zacząłem obiecującymi przygotowaniami – zresztą jak każdy ostatnimi laty. W tym roku dla odmiany intensywność w początkowej fazie ograniczyłem istotnie. Starałem się nie nadwyrężać organizmu. Trening był spokojny, budujący taki bez szaleństw. Wszystko szło doskonale aż do lutego. Polecieliśmy na Maderę, żeby trochę złapać słońca bo przecież zima w Polsce to codziennie kosa jak w Jakucku 🙂 przeszywający chłód i ciemności. Ja w zimę oczywiście 100% treningu na bieżni elektrycznej z muzyczką w ciepełku, ale jednak czasami człowiek by wyszedł i złapał w oskrzela coś świeżego. Na Maderze wykonałem symboliczny trening taki, żeby tylko AI w garmin nie wykrył anomalii 🙂 W takich urlopowych okolicznościach na normalny trening nie ma zwyczajnie wystarczająco czasu.
Wróciłem teoretycznie wypoczęty no i z chęcią podkręciłem trening. Zacząłem jednak zbyt ochoczo kręcić karuzelą treningową no i się na ostrym zakręcie wysypało. 17 lutego podczas nie jakiegoś mega szybkiego treningu na kilometrówkach strzelił mi lewy dwugłowy. To było na 9-tym z 10 powtórzeń. Latałem z prędkością 19 km/h więc do dziś „jak do tego doszło nie wiem„. Po odczuciu pierwszego bólu powinienem zakończyć trening, ale dokręciłem jeszcze jedną kilometrówkę z mocnym dyskomfortem 🙂
Kontuzja
No i zaczęło się treningowe dryfowanie. Jeden dzień odpoczynku, próba pobiegania, zjazd do bazy no i tak mijały dni. W sumie taka zabawa trwała ponad 2 tygodnie. Prawie się roztrenowałem. W końcu się ulało i uderzyłem do Alab Sport. W końcu trzeba to było ogarnąć a w tym momencie to już na cito.
Był początek marca a ja 6 kwietnia w planach miałem mocny maraton w Łodzi. Ten start był już pod dużym znakiem zapytania. Nie było to dla mnie jakieś traumatyczne. Cały czas wierzyłem, że gdy tylko złapię „przyczepność” i dwugłowy się poskleja to nadrobię stracony czas. To taki znany u mnie efekt Polyanny. Zawsze jestem w stanie zagrać odpowiednim mikrocyklem, który przesunie formę w górę, ale są pewne warunki brzegowe w szczególności musi być na to chwila czasu. A czas leciał nieubłaganie.
Testy w ALAB
W ALAB diagnoza – 6 tygodni przerwy, pourywany półbłoniasty i coś tam coś tam. No extra 🙂 To skoro już wiemy na czym stoimy robimy tak, żeby 6 tygodni skompresować do 1 tygodnia. Jeszcze pięknie wyciągniemy ten kryzys c’nie? 🙂 Kuba Jabłoński z ALAB umiarkowanie podzielił mój entuzjazm no ale czułem, że w myślach przybiliśmy wirtualną piątkę i że z tym lecimy. Zaczęliśmy działać. Testy siły kończyn, pomiary, niutonometry elektrolizy i coś tam innego. Ja dołożyłem jeszcze elektroniczne zabawki i po 5 dniach zrobiłem już 10km. Względnie bez bólu. Tempo należyte 6’11”/km 🙂
Po powrocie z treningu leżałem i w myślach biłem brawo, cieszyłem się jak dziecko z zakupu waty cukrowej. Po prostu czułem, że wszedłem na ścieżkę zdrowia i z każdym dniem będzie tylko lepiej. Przez kolejne dni robiłem średnio 15km/dzień wolniutko, ale bez bólu. Tempo bliskie 5’/km. Kolejny tydzień to już 120 km i tempa w okolicach 4’/km. Po dwóch tygodniach byłem już na bieżni w 4Sport Lab na testach wydolnościowych (do tzw. odcinki). No wiem średnio to było mądre 🙂

4 Sport Lab – test VO2max
Testy pokazały, że jest wszystko gites, nic nie boli poza jednym: kompletnie nie ma formy 🙂 Za dwa tygodnie miałem maratoński start. Postanowiłem pobiec to treningowo no bo niby jak inaczej? Wydawało mi się, że jestem w stanie utrzymać średnią 3’30”/km i to było optymistyczne założenie.
Maraton w Łodzi
Łódź przywitała mnie nagłym załamaniem pogody. Odczuwalna -1 i wiatr taki, że nawet gołębie chodziły pieszo. Dramat. Moja adaptacja do zimna zerowa no to sobie wyobraźcie jaki to był dla mnie emocjonalny agresor. W takich sytuacjach podchodzę do tego na dużej gardzie i wiem, że zwykle te demony są dużo większe niż w rzeczywistości. Jak już zacznie się biec to większość tych niedogodności się rozmywa lub znika. Oczywiście zimno i wiatr obniżyły poziom motywacji, biegłem bez aspiracji zawładnięcia światem.
Zabrałem się w grupę po 3’30”/km i tak sobie trochę bimbałem dłuższą chwilę. Potem grupa się porozrywała, ja w sumie nie mogłem znaleźć swojego miejsca i zostałem sam. Long story short: ul. Piotrkowska za ten podbieg i czołowy wiatr na zawsze in my mind 🙂 Reszta to już bieg w akceptowalnym dyskomforcie. Wynik na mecie 2h 32min – 11 miejsce. Ot taki zwykły randomowy czas maratoński w mojej przydługiej karierze.
Nastroje po biegu raczej pozytywne bo mięśniowo praktycznie świeżak a to przed biegiem ultra dobra prognoza. Wydolność na poziomie pingwina, ale też daleki w takich sytuacjach jestem od olabogowania. Było jeszcze kilka slotów na prędkie treningi i trzeba było skupić się jak z tego wymaksować benefity. Ooo a w tym to ja już potrafię odpalić wysokojakościową analitykę i kąsać należytymi bodźcami. Jedyne czego trzeba pilnować to żeby nie przerodziło się to w przejedzenie formy. No i jak pomyślałem tak zrobiłem 🙂
Ostatni akcent – 6 Godzin Pełnej Mocy
Jak wiecie te cudowne zawody ultra organizowane przez Pawła Żuka są u mnie stałym elementem kalendarza biegowego. W tym roku doszło do koniunkcji planet i dwie żelazne imprezy prawie się spotkały – dzielił je tydzień. No i miałem serio audiotele: „czy podstarzały hart pobiegnie dwa razy ultra w odstępie 7 dni?” Oczywiście odpowiedź brzmiała TAK. Wiadomo, że bym to pobiegł no tylko były dwa ALE:
- Pierwsze ALE – ta moja forma na 100km to co najwyżej na 6h 30min max co przy moim PB 6h 28min już mną tak nie kręci.
- Drugie ALE – po tej mało perspektywicznej setce, Wingsa z takiej formy i na zmęczonych nogach pobiegłbym może na jakieś 60-62km – tak obstawiałem. A nawet mogłoby to być z kilometr zawyżone.
Scenariusz zatem wyklarował się sam – u Pawła na zawodach lecę towarzysko akcent 10km a resztę „zdrowia” zostawię w Poznaniu. Rzeczywistość okazała się nawet lepsza niż myślałem. Na zawodach 6h poleciałem półmaraton na cudownym luzie ze średnią 3’28”/km. To było w zasadzie na poziomie wysiłku mocniejszego easyrun. Wracałem do domu z dużym entuzjazmem. Pozostało tylko nie nawywijać niczego w ostatnim tygodniu, dobrać kolorystykę szat startowych, żeby ładne foty wyszły na tle rzepaku no i w zasadzie tyle.
Półmaraton na stadionie – 6h Pełnej Mocy
Plan na bieg
Jakbym napisał, że jechałem do Poznania bez większych planów to byłoby to jedno z większych kłamstw ever. Tak się nie da. Na każdego Wingsa jechałem z jakimiś oczekiwaniami. Od 7 lat główny cel jest jeden – wygrać. W tym roku dzięki Global Prospect z Bydgoszczy miałem być doposażony w najszybszy obów i szaty prosto od Adidasa. Dodatkowo miałem mieć pacemakerów. Za to dla chłopaków z Globala jest już specjalne miejsce w niebie 🙂 No złoto.
Gotowość do pomocy przy dyktowaniu tempa wykazali Adam Głogowski i Andrzej Rogiewicz. Mocarni maratończycy dużo lepsi ode mnie. Wstępne plany były takie, że Adam poprowadzi do ok 30. km. Potem Andrzej będzie biegł ze mną do 50.może 55. kilometra. Był jeszcze Paweł Krochmal, który w poprzednich latach biegł ze mną w czubie więc sytuacja przed wyścigiem była delikatnie mówiąc komfortowa. Oczywiście liczyłem, że ktoś mocny złapie się ze mną, ale raczej wiedziałem, że to będzie korzystanie z tempa i grupy niż pomoc w prowadzeniu. Chciałem to wszystko wykorzystać maksymalnie jak się da i bardzo ochoczo myślałem nawet o jakimś rekordzie.
Szarża w Poznaniu
W tym roku tak jak poprzednio zostałem dowieziony do stolicy Wielkopolski przez Dariusza Korzeniowskiego z rodzinką. Oczywiście start jest punktem kulminacyjnym, ale nie czarujmy się – najwięcej czerpiemy z czasu przedstartowego a już po biegu to w zasadzie jest taplanie się w emocjonalnym luksusie.
Zajechaliśmy jak do siebie 🙂 no po prostu drugi dom. Towarzysko tutaj wszystko wymaksowane. Rozruch zrobiłem z Żanetką Powolną. Myślę, że wkrótce wszyscy spotkamy się w kolejeczce po jej autograf. Żaneta tydzień wcześniej na biegu 6 godzin pełnej mocy pobiegła w debiucie 72km zajmując 2. miejsce za legendą polskiego ultra – Patrycją Bereznowską (75,2km). Brawo!
Jeśli chodzi o przedstartowe emocje to one eskalują. W dziwny sposób żywię się nimi w tym pozytywnym sensie. To jest tak jakbyśmy do rondla wrzucili lekkie pozytywne poddenerwowanie, zaciekawienie, zniecierpliwienie i ekscytację. To wszystko przyprawili koncentracją i mobilizacją i gotowali 3 godziny na małym gazie. No i wyobraźcie sobie, że doposażony czymś takim wychodzę na start. Czy istnieje taka siła, żeby się z tym zmierzyć? Może i tak – w sumie inni też mogą mieć kuchenkę gazową 🙂
W przeddzień startu fotos z Adamem i prośba – jedź nie za szybko 🙂
Dzień startu
Pogoda w Poznaniu w niedzielę: otwarte wszystkie okna na oścież i szarpiące przeciągi. Pamiętacie gołębie w Łodzi? Tu dodatkowo przez wiatr GPS się gubił 🙂 Bądźmy jednak szczerzy – w dniu wyścigu jest tyle rzeczy, które mogą nie być idealne, że zawsze można znaleźć coś niewygodnego. Rok temu było gorąco, na Florydzie było piekielnie gorąco, kilka lat temu było z kolei przeszywająco zimno. Nie biegłem jeszcze tylko w deszczu 🙂 Dlatego trzeba dostrzegać pozytywy np. było cieplutko a w porównaniu do tego co przeżyłem na maratonie w Łodzi było wręcz gorąco.
Start Wingsa jest o 13:00 więc jak dla mnie cudownie. Mogę się wyspać, na spokojnie się rozbudzić, wypić kawkę albo cztery, uczesać się itd. – na wszystko jest czas. W tym roku dla odmiany Adam Małysz ścigał nas Volkswagenem 🙂
Grubo przed 13tą już się grzałem na targach skąd od kilku lat odbywa się start biegu. Spotkałem Tomasza Głażewskiego z którym trenujemy od kilkunastu miesięcy – gadka szmatka i dynamika rozgrzewki rosła. Adrenalina rozcieńczała krew, koncentracja lekkie podenerwowanie, ale przy tym pełna mobilizacja. Damian Bąbol intencjonalnie rozpędzał HR wszystkim uczestnikom i trudno było to powstrzymać. Stężenie pozytywnych emocji i ekscytacji grubo ponad normę. Atmosfera wciągająca jak Nawrocki na debacie i to atmosfera jest jednym z głównych wabików tej imprezy.
Tuż przed startem jeszcze piąteczki, fotosy – tego nigdy za dużo 🙂 Fota na szczęście z Basią Tukendorf no i w zasadzie mamy już wszystko!
Wings For Life World Run 2025 – ruszamy
Odliczanko i lecimy. Początek ostrożnie, żeby nie wywinąć fiflaka od razu szykana jedna i zaraz druga. Jesteśmy na prostej. Wiatr silny zachodni. Trasa w Poznaniu od 5. do 43. km dokładnie na zachód więc trudno będzie tylko przez pierwsze 2,5h 🙂 Ten start na Wingsie zawsze jest dziki, pierwszy kilometr rekordowy zwykle ok 3’20” w tym roku trochę szybciej. Mocno zaczął Wojtek Kopeć za nim ruszył Paweł Krochmal. Ja chwilę się zastanowiłem czy z nimi lecieć, pomyślałem no i wniosek „nie no po tyle to nie” 🙂 Na początku lepiej zachować spokój, to w końcu ponad 4 godziny biegu więc wszystko zdążymy zrobić włącznie ze zmęczeniem.
W grupie dwóch pacemakerów czyli Andrzej i Adam, dodatkowo Damian Rudnik bardzo szybki maratończyk i Szymon Belgrau. Dosyć dobrze to wygląda – pomyślałem. Dmucha konkret jakby zewsząd, o jakiś rekordy będzie ciężko trzeba jednak walczyć na tyle na ile można. Względny optymizm.
Kibiców na pierwszych kilometrach dużo, to w końcu jest potężny event. W Polsce 19 tys. biegaczy a na Świecie ponad 300 tys. Samo wyobrażenie sobie, że jest się uczestnikiem takiego biegu to od razu ciary fest.
Te ulice w Poznaniu – absolutnie nie potrafię z głowy ich nazwać, ale poszczególne ujęcia znajdują dopasowanie z przeszłości. Wiem, że tu kilka razy biegłem, pamiętam jakieś mało istotne fakty. Tam przed rokiem krzyczał poprzednio Tomasz Zimoch i Damian Bąbol, gdzieś tam pojawił się Kamil Leśniak – no właśnie, teraz jakoś go nie ma. No i tak się biegnie tymi prawie znanymi ulicami a za chwilę 10km w nogach. Czas pomyśleć o jakimś żelu. Mam ich sporo bo chyba 7 lub 8 i szkoda je z powrotem przynosić do hotelu. Trochę zimno, ale pić i jeść trzeba.
Grupa pościgowa – od lewej: Tomek Wilk (50,1km), Jacek Klimczak (32,1km), Tomasz Głażewski (46,9km), Rojewski Paweł (51,3km)
Tempo chłopaki zapodają extra. Wstępnie była mowa, że celujemy około 3’35”/km. Jest szybciej 7-9 sekund na każdym kilometrze, ale biegniemy nie ma co korygować. Idzie leciutko bo człowiek wypoczęty, wyspany, napity i najedzony i pozytywnie nastawiony:) Po drodze jeszcze chyba przed 15. kilometrem gubimy Damiana tzn. zwalnia, my nie przyspieszamy. Zostaje nas czterech czyli dwóch 🙂 Kilka zakrętów dalej już mamy półmaraton w nogach, Szymon nas też już zostawia i lecimy we trzech. Półmaraton średnio 3’30”/km czyli trochę tempo się uspokoiło, ale to nadal po 5 sekund szybciej niż zakładaliśmy.
Początkowe LAPy
Trochę się w grupie odprężyliśmy, pogadaliśmy no i niespodziewanie około 23. kilometra odpada Adam – jakiś skurcz. Wiem, że nie ma opcji, żeby nas dognał, nie przy tym tempie. Biegniemy z Andrzejem, jest wszystko pod kontrolą. Zmęczenia nie czuję w ogóle, w sumie jakbym biegł sam to pewnie był przyspieszył, ale zachowuję szyk i biegnę za Andrzejem. Czasami coś tam nie dociągnę i zostanę kilka metrów, a to źle złapię picie a to coś mnie uwiera no ale za kilkadziesiąt metrów ponownie razem. Dobrze się to wszystko układa.
Z Andrzejem Rogiewiczem
Samotna walka
Jak każda sielanka ta w Poznaniu także miała swój koniec. Na 37. kilometrze Andrzeja coś dopada. Startował już z naruszonym kolanem i to chyba daje o sobie znać. Jeszcze przez kilkadziesiąt metrów słucham czy ruszył i mnie goni, ale jest kompletna cisza – już nie da rady mnie dojść. Zostaję sam. No dobra trzeba samemu pociągnąć te sanki.
Mam od tej chwili jeszcze 6km pod wiatr. Największym problemem jest stopniowo narastający pęcherz na moim całym lewym śródstopiu. Trochę zignorowałem zasadę nr 1 – przed zawodami rozbiegaj dobrze buty startowe 🙂 Dobra trzeba dźwignąć, stopa się zagoi w czerwcu.
Jestem sam i musze na nowo złapać rytm i odnaleźć się w tej sytuacji. Jak to zwykle bywa plan się posypał i szyjemy nowy. Biegnę przez kolejną wioskę, kibice krzyczą – to mocno pomaga. Przerywa monotonne myśli. Do mety jeszcze blisko 25 km może więcej. Na spokojnie trzeba to ogarnąć. Częściej patrzę na autolapy – wpadają nieraz jakieś kaemy po 3’45” ale to jest dopuszczalne na tym etapie. W końcu zmieniam kierunek. Okazuje się, że wiatr był do 47. km a nie do 43 🙂 No i teraz już idzie lepiej. Haczę śmiało o 3’40”/km i szybciej. W zasadzie odczuwam przy tym taką sama intensywność jak kilka kilometrów wcześniej.
Maraton minąłem w 2h30min (3’35”/km) i zaraz będzie 50 kilometr. Czuję, że to nie skończy się na 60, będzie kilka kilometrów więcej. Za lekko to idzie. Zmęczenie już czuję i to głównie mięśniowe. Wychodzą efekty niedotrenowania. I tak jestem pod wrażeniem, że z tego treningu czuję się tak dobrze. Tu już chyba doświadczenie, pamięć mięśniowa i pewność siebie 🙂 dokładają mocy.
Na punktach piję izotonika, ale podany w kubeczku w większości się rozlewa. Nie chcę się zatrzymywać więc niestety co 5 kilometrów jeden łyk. To mało nawet jak dla mnie. Mam zjedzone 3 żele i od 50. kilometra wiem, że to chyba będzie koniec. A 50tkę mijam w czasie 3:00:30 (3’37”/km).
Jeśli chodzi o moje samopoczucie na tym etapie to określiłbym je – dla koneserów. Wszystkie czujniki sygnalizują awarię a ja staram się tego nie zauważać. Wbrew pozorom tak można biec dłuższą chwilę. Po jakimś czasie do tego agresywnego dyskomfortu można nawet trochę przywyknąć.
Tempo jest już bliżej 3’45”/km. Lewa stopa ma solidny pęcherz i to głównie mnie drażni. Dobieram pochyłość asfaltu, żeby jakoś się ułożyć w bucie 🙂 To tylko dyskomfort.
Nie myślę teraz o końcowym rezultacie, nie ma na to przestrzeni w głowie, wszystkie synapsy uwijają się w gaszeniu pożarów. Nie ma opcji żebym tego nie wygrał, gdyby tylko mnie ktoś zmobilizował do podjęcia większego trudu. Sam po porostu nie jestem w stanie odkluczyć tych wrót za którymi są pokłady energii.
Game over
W końcu czuję jakieś zamieszanie na trasie – to już jest znak, że koniec jest bliski. Dobiegam ponownie w okolice Lusowa, wcześniej tam biegłem na 26 kilometrze. Czuję ulgę, już serio wybawiłem się na trasie wystarczająco, osiągnąłem cele i z miłą chęcią zatrzymam się i wypiję coś słodkiego 🙂 Bliskość mety pozwala odblokować więcej zasobów, które podświadomie były oszczędzane przez organizm.
Przyspieszam mocno, ale tu już nie ma przestrzeni na zdobywanie dystansu, samochód jedzie z prędkością 30km/h czyli 2min/km. Zwycięstwo! Kolejna wygrana nieprzerwanie od 2018 roku a w Poznaniu po raz 5-ty. Kończę na 67,3km ze średnią 3’40”/km. Ten wynik dał w klasyfikacji globalnej 5. miejsce – tutaj nadal są tematy do dokończenia 🙂
To co się dzieje po zatrzymaniu garmina 🙂 to już wodospad przyjemności – kilka emocjonalnych sentencji do mikrofonów, niezliczona ilość piąteczek no i już można świętować. Zrobiliśmy dużo dobra dla innych, ale też dla siebie. Klasyczna sytuacja win-win.
I chociaż pod koniec te historie Wingsowe powoli wypadają z ram przyjemnych historyjek bo zaczynają tam wjeżdżać uczucia lekkiego cierpienia, to ostatecznie te segmenty wyścigu absolutnie nie przeważają szali. Bilansik zdecydowanie po stronie „ciepełko w brzuchu„!
Powyżej zdjęcie z ostatnimi sekundami pucharu Wingsa w całości. Chwilę potem podmęczony biceps chudego nie utrzymał ciężaru i nagroda się rostrzaskała. Nie ma co się przywiązywać do rzeczy chociaż przyznam, że był wyjątkowo piękny i trochę żal.
Relaks po biegu 🙂
Podsumowanie
I kto by pomyślał jeszcze kilka lat temu, że ten wielkopolski asfalt tak mi będzie leżał 🙂 W tym roku nawet dziki wiatr, który z chudym ma zawsze duże szanse nie dał rady wyssać motywacji, chęci do walki i przede wszystkim energii.
I powiem Wam, że aż sam jestem w szoku, że ktoś przede mną tego nie rozkminił tzn. fakt że wygrywanie Wingsa jest tak przecudownym uczuciem. Czy oni nie korzystają z chatagpt czy co – noł ajdija 🙂
Co do wyniku: wybiegałem drugi wynik w swojej karierze (w 2023 r było 68,4km) mimo średnich warunków i nie topowej formy. Dało mi to 5. miejsce w klasyfikacji globalnej. Poziom szybko rośnie, żeby wygrać klasyfikację globalną trzeba biegać powyżej 71 km. Joe Fukuda pobiegł 71,67km co daje średnią 3’33”/km. To już jest naprawdę fajne bieganie 🙂 Ja na rekordy jeszcze musze chwilę poczekać 🙂
Czy coś można tutaj ulepszyć – tak, zdecydowanie – po wyścigu, z niedzieli na poniedziałek powinniśmy cofać czas o godzinę, żeby to trwało dłużej. Innych pomysłów „nice to have” brak 🙂
A z perspektywy czasu oceniam, że to wszystko było w kodzie ICAO: Papa Romeo Oscar Sierra Tango Echo? 😉
Zachęcam także do przeczytania relacji https://www.redbull.com/pl-pl/wings-for-life-world-run-2025-relacja
No i jeszcze wielkie podziękowania – dla team Global Prospect za komfortowe warunki, wsparcie no i w ogóle! Dla Adama i Andrzeja bo pomoc na trasie była istotną cegłą do tego sukcesu. Podziękowania dla Dariusza Korzeniowskiego, że nieustannie wspiera i wozi chudego a potem do późna szuka nie wiadomo czego po Poznaniu 🙂 Dla Żanetki za wsparcie i niekończące się pokłady entuzjazmu biegowego 🙂 To wszystko się ma albo się tego nie ma, ale na pewno bez tego jest zdecydowanie trudniej.
Gratuluję wszystkich finisherom i do zobaczenia Ziomeczki w 2026r. – znowu damy motzno, chociaż nie wiem jeszcze gdzie 🙂