Gdyby przyłożyć ucho do ziemi to chyba jeszcze drży po tym co wydarzyło się 7 maja w Poznaniu. Dla tych co akurat w niedzielę o 13tej poszli do paczkomatu i wrócili wieczorem w skrócie przypomnę: Ponad 8 tysięcy ciał karnęło się ulicami Poznania. Część rozpędziła się tak, że wydostała się poza granice miasta i potrzebne były autobusy żeby ich wyłapywać i zwozić z powrotem. Dodatkowo ponad 6 tysięcy uczestników rozproszonych po całej Polsce także wystartowało na lokalnych trasach. Żeby było jeszcze ciekawiej w tym samym momencie taki proceder miał miejsce w różnych częściach świata!
W tym momencie można zrobić wiaderko popcornu bo na początek pójdą nudy aczkolwiek to niezbędne, żeby rozstawić figury na planszy. Dobra to lećmy z tym 🙂
Wings jest dla Was
Co roku planuję start w tym biegu mimo, że nie jest to nigdy moja główna impreza. Wings to oczywiście świetna atmosfera, szlachetny cel, brak wszechobecnego poczucia presji wyniku. Ale nic nie stoi na przeszkodzie aby każdy pod względem sportowym wycisnął z tej imprezy jeszcze więcej. To znakomita okazja na zaliczenie dowolnego dystansu bez ryzyka nieukończenia biegu. Dodatkowo jest cudowna możliwość regulowania tempem ostatecznej ilości przebiegniętych kilometrów. Lecisz szybciej zalecisz dalej. Chcesz biec ciut wolniej – no problem – szybciej skończysz. Jakaż to piękna i hackerska formuła przyznajcie. No i goni Was sam Adam Małysz.
To już mój 7. start w tej imprezie. W 2019 roku wygrałem na Florydzie. Dwa razy biegłem wirtualnie z aplikacją ze względu na pandemię – wtedy nie organizowano biegów flagowych. W Poznaniu był to mój 4. występ. Kawał pięknej historii. Zanim jeszcze przejdę do szczegółów przedstartowej rozgrzewki na ulicy Roosevelta w Poznaniu to przytoczę kilka randomowych faktów, ale istotnych.
Moje przygotowania
Rok 2023 nie zaczął się dla mnie przesadnie gładko. Zmagałem się z silnymi roszczeniami ze strony mojego lewego achillesa. Po prostu sezon 2022 został tak dobity obciążeniami treningowymi i startowymi, że mało achillesów na świecie by się nie zbuntowało. Żeby lekko podeprzeć to faktami to latałem m.in. Półmaraton Warszawski (3’20”/km), Chorzów 95km (3’47”/km), Wings w Poznani 64km (3’45”/km), dwa tygodnie w Sankt Moritz i 700km w nogach. Potem 100km na MŚ Berllin (4’/km), Maraton Warszawski (3’29”/km) a na koniec sezonu 50km na ME w Hiszpanii (3’39”/km), 10km w Biegu Niepodległości i jeszcze w grudniu maraton w Walencji (3’28”/km).
425 wyścigowych kilometrów – to można już nadwyrężyć niejedną kończynę dolną. Rozumiem poniekąd bunt mojego achillesa. Ale zrozumienie to jedno a konieczność treningu to drugie. Biegałem więc mimo dyskomfortu. W skrócie to wyglądało tak: rozgrzewka z zaciśniętymi zębami, potem lekkie naciąganie po którym było jako tako. Następnie trening właściwy i zaciskanie piąstek aby to dokończyć. Niekiedy się nie udawało, ale większość szczęśliwie dowoziłem do końca. Były też dni mroczne jak np. wtedy gdy wysiadła mi całkowicie część lędźwiowa. Gdyby nie rezonans obstawiłbym wtedy, że wszystko się tam połamało. Ale kilka dni luzu i się z tego wykaraskałem. Czy się tym martwiłem? No tak niespecjalnie. Wiara w możliwości swojego ciała jest u mnie ponadprzeciętna. Niesie to oczywiście pewne ryzyka, ale odsłania także wiele szans.
Mój rekord w tym roku na setkę to 50km 🙂
Główną imprezą do której trenowałem było 6 Godzin Pełnej Mocy na stadionie Osir Targówek. Sam wyścig – jak już chyba cały świat wie 🙂 – zepsuła mi pogoda więc ze 100km wyszło 50. Więcej o tym znajdziecie tutaj. Tak czy inaczej na 3 tygodnie przed Wingsem zrobiłem żwawą 50tkę w tempie 3’42”/km. Zyskałem jednak nowy bagaż. Nasiliły się istotnie problemy z przywodzicielami. Bardzo to mnie przystopowało z treningiem w ostatnich trzech tygodniach. Więcej nie będę o tym pisał bo zaiste te dramatyczne retrospekcje ostro mnie już sponiewierały. Reasumując: czekał mnie bieg ultra z kontuzją.
Dlaczego Poznań
No i już miałem razem z Wami wchodzić do Poznańskiego Sheratona. Przypomniało mi się jednak, że winny jestem jedno wyjaśnienie. Otóż dlaczego w tym roku postanowiłem wystartować ponownie w Poznaniu. Jako zwycięzca z 2022 miałem przecież możliwość wystartowania w dowolnym miejscu na świecie.
Decyzja była podyktowana silną chęcią rywalizacji z Błażejem Brzezińskim. Jakie osiągnięcia sportowe są na koncie Błażeja nie będę pisał. Napomknę tylko, że ma swoje miejsce w wikipedii a to już o czymś świadczy 🙂 Ogóra Nożyńskiego próżno tam jeszcze szukać. Macie zatem kontekst.
Bardzo mnie ta wizja rywalizacji zassała. To jest takie coś, że budzisz się i w pierwszej dziesiątce myśli, które się pojawiają jest właśnie ta: „Ej, ale jak chcesz się przejechać Porsze z Małyszem to ty trenuj ziomuś, bo w tym roku łatwo nie będzie„. Byłem prawie obsesyjnie podekscytowany tym wszystkim. Mimo że główny start jaki miałem przed oczami to raczej 100km, ale trening do Wingsa jest taki sam. Na każdym treningu napędzały mnie te dwa wydarzenia.
Błażej trenował solidnie
Czy się bałem tej rywalizacji– bo padały w moją stronę takie pytania. No co to za pytanie wqle jest? 🙂 Oczywiście, że się bałem. Ja tylko w domu codziennie powtarzam, że jestem nieustraszony i idealny 🙂 Tak naprawdę to nie był strach – ten czuję gdy staję w obliczu niebezpieczeństwa. W bieganiu, sporcie bezkontaktowym ryzyko np. założenia podwójnego nelsona przez przeciwników i uszkodzenia ciała było znikome. Czułem bardziej podekscytowanie wielkością wyzwania jakie mnie czeka. To były takie emocje, że na samą myśl zaciska Was w żołądku – you know what i’m talking about. Tuż przed biegiem większa obawa dotyczyła ewentualnego buntu moich przywodzicieli. Jak to nastąpi to nic nie da się zrobić.
Poboczne plusy wyboru Poznania to oczywiście kwestie logistyczne. Zawsze łatwiej jest dla mnie ogarnąć trudny bieg bez długotrwałych podróży. Z drugiej strony w każdym innym miejscu na świecie byłoby dla mnie łatwiej o zwycięstwo. No może poza Japonią 🙂 Natomiast samo zwycięstwo nie było celem samym w sobie. Liczyłem na to, że rywalizacja z Błażejem pozwoli mi dać z siebie znacznie więcej i uzyskać wartościowy wynik. Tego w samotnym biegu na dystansie ultra łatwo zrobić się nie da.
Dobra do brzegu, bo pewnie popcorn obsmyczony a my nawet nie zakotwiczyliśmy wątku w Poznaniu. Przepraszam Was za to! Po prostu zróbcie sobie następne wiaderko i nie drążmy tematu.
Welcome to Poznań
W sobotnie popołudnie Dariusz Korzeniowski przygarnął mnie na dwa dni do swojej rodziny z pełną świadomością, że za takiego staruszka żadne 500+ się nie należy. Dostarczył mnie bezpiecznie do Poznania. Dziękuję Dariusz za to! Deszcz lał niemiłosiernie, ale prognoza na niedzielę była optymistyczna zatem puls spoczynkowy i zero stresu.
Meldunek w hotelu, odbiór pakietu połączony z rozruchem. Warunki pogodowe były trudne, ale jakoś to ogarnęliśmy.
Wieczorem zostałem zaproszony na kolację z partnerami oraz ambasadorami biegu. Namierzyłem mojego dobroczyńcę z poprzedniego roku – Pawła Krochmala aka Pawko Runner. Przypomnę, że przed rokiem pięknie mnie rozprowadził na Wingsie – więcej o tym tutaj. Usiadłem przy stoliku przy którym siedział także Błażej z żoną. Początkowo myślałem, że będzie niezręcznie jak na wigilii u Państwa Kurskich. Nic z tych rzeczy – było bardzo miło. Trochę pożartowaliśmy, zjadłem dwa kawałki szarlotki no i zawinąłem się do pokoju. Sen przyszedł natychmiast.
Rano wykonałem swoją standardową procedurę przedstartową tj. śniadanie w postacie płatków, herbatka. Przymiarka startowych szat no i byłem gotowy.
Piona z Dariuszem Korzeniowskim w hotelowym lobby no i pognaliśmy w stronę startu. Wiatr był tęgi – temperatura dla koneserów. Na wspomnianej wcześniej ulicy Roosevelta zrobiłem dynamiczną rozgrzewkę i w zasadzie wszystkie kontrolki w organizmie wyświetliły na zielono z napisem „Ready„
Teren targów czyli miejsce startu – tam oczywiście klimat bardzo rześki. Ze sceny zagrzewał Damian Bąbol a dać się ponieść Damianowi to ryzyko wyczerpania bateryjek jeszcze przed biegiem. Przybiłem kilka piąteczek, strzeliliśmy kilka foteczek – bardzo milutko płynął czas. Temperatura jak pisałem – na granicy komfortu, ale dla ścigaczy to dobrze. Napięcie progresuje wraz ze zbliżającą się godziną 13tą – czyli startem biegu. To nie jest atmosfera znana z maratonów czy innych standardowych zawodów. Nie ma zapachu ben-gay’a, nie ma głośnego klepania po udach w celu pobudzenia krążenia. Jest raczej sielska atmosfera a na twarzach uczestników wypisane jest podekscytowanie i zaciekawienie. Ilość bodźców dźwiękowych oraz moc okrzyków rośnie z każdą minutą. Od samego słuchania można nabawić się zakwasów. Serducha pędzą 200/min, krew rozcieńcza adrenalina, zmysły się wyostrzają, napięcie rośnie. Na scenie dowodzący tym emocjonalnym dyliżansem mają do tego czysty talent. Jest zjawiskowo!!
Start
Spokojnie czekam na strzał startera. Nie jestem w pierwszej linii, ale to nie jest konieczne. Na 9 sekund przed startem wzrokiem wyhaczamy się z przyjaciółką Basią Tukendorf. Wcześniej umawialiśmy się, że przed startem musowo robimy sobie fotę na znak zwycięstwa.
Na 2 sekundy przed wystrzałem mamy wszystkie szatańskie przesądy po naszej stronie 🙂 3,2,1 ruszyliśmy!
Ruchomy wąż stworzony przez tysiące uczestników wypełzł na ulice Poznania. Początek szalony bo są sprinterzy z wyciągniętą przed siebie rąsią i zaciśniętym w niej smartfonem. Jest euforycznie. Chłonę to bo za chwilę intencjonalnie pozbędę się tej cudownej atmosfery na rzecz rywalizacji. Delikatnie dociskam, żeby dogonić czołówkę. Po chwili magicznie znajdujemy się na trasie. Jest Pawko, jest Błażej jest też Dawid Hartleb. Mamy 4-osobową pakę. Pierwszy kilometr odhaczamy w 3’20” – to jest ok. Zawsze rozbieg jest szybszy od docelowego tempa. Pawko ma biec pierwsze 20km w okolicach tempa 3’35”/km. Tak to między zdaniami wcześniej ustaliliśmy. Ufam mu – postanowiłem, że nie będę patrzył na międzyczasy. Całkowicie polegam na samopoczuciu i tym co będzie się działo na trasie. Uprzedzając fakty: oprócz pierwszego km na zegarek zerknąłem dopiero na 65. km.
Pierwsze kilometry są łatwe i przyjemne. Leci się na lekkiej adrenalinie, pełno kibiców a to nie pomaga w spokojnym biegu. Ogólnie to samo się leci. Kryjemy się za Pawłem, żeby oszczędzać energię. Pogoda sprzyja, wiatr pomaga, jest pięknie. Nie ma pogadanki w trakcie biegu. Ja trochę się izoluje bo mam słuchawki. Wprawdzie słyszę otoczenie, ale jednak dobry bit zawłaszcza moją uwagę. Na 10. km mijamy punkt z dopingiem Tomasza Zimocha (aka „panie Turek, kończ pan ten mecz!”) i Damiana Bąbola – doping niesie! Czuję lekkie odrętwienie po wewnętrznej stronie ud, ale to jest do przeżycia. Oby tylko się nie nasilało.
Trasa w Poznaniu – lekko pofalowana 🙂
Początek wyścigu
O ile pierwsze 15km to dogrzanie organizmu, przyzwyczajenie się do tempa, złapanie odpowiedniego flow o tyle półmaraton to już punkt, żeby uważniej zweryfikować swoje samopoczucie. Tempo w którym gnał Pawko nie do końca równe, ale trasa i warunki też nie były laboratoryjne. Średnio 21 kilometrów pokonaliśmy w tempie 3’29”/km. Troszku szybko, plan jak wspominałem był na 3’35”/km. No ale nie miałem tej informacji na trasie. Lżejszy o ten fakt nie robiłem z tego afery. W nogach i płucach duży luz.
Ja z Błażejem bez czapek i rękawiczek – na króciaka – to znaczy że tempem będziemy regulować odczucie ciepła 🙂
Tuż po półmaratonie spodziewałem się, że będziemy zwalniać. Byłem więc czujny, żeby przejąć prowadzenie. Podziękowałem Pawłowi, albo w sumie i nie – nie pamiętam 🙂 – w każdym razie Paweł dzięki! Wzięliśmy dalszą część wyścigu już na siebie: Błażej, Dawid i ja. Błażej mocno skoncentrowany i raczej niechętny do pogaduszek – trzeba to uszanować – każdy ma swój sposób koncentracji podczas wyścigu.
W okolicach 23. kilometra Błażej postanowił mocno zaatakować i ruszył śmiało w tempie poniżej 3’20”/km. Za nim po chwili zawahania ruszył Dawid. Podszedłem to tego bez emocji, moje tempo nie drgnęło nawet o sekundę 🙂 Szybko traciłem dystans do kolegów. Po kilkuset metrach Dawid odpuścił i jednak poczekał na mnie deklarując chęć współpracy. Dzięki Dawid.
W ultra trzeba mieć cierpliwość. Stosując zgrabną analogię – ultra to nie jest pod względem długości nowela. To raczej trylogia. Tutaj trzeba rozwijać wątki w swoim tempie, nie można tego za bardzo przyspieszać. Jest ryzyko „wystrzelania się” w pierwszej części. Zawsze jest potencjał na dokręcenie śruby w późniejszym etapie. Błażej przyjął inna taktykę – zrobienia odpowiedniej przewagi wykorzystując swój potencjał szybkościowy. Chwilę się nad tym zastanawiając to dużo było w tym logiki i szans powodzenia. Warunkiem koniecznym, żeby ten plan się nie wykoleił było pozwolenie z mojej strony na zbudowanie tej przewagi.
Samotny bieg
Dawid szybko zrezygnował z biegu ze mną. Tempo było chyba dla niego za szybkie jak na ten etap biegu. Kilometry 26 do 29 pokonałem po 3’30”/km. Błażej zniknął mi w tym czasie z pola widzenia. Radiowozy z włączonymi sygnałami świetlnymi jadące tuż przed liderem także szybko znikały za horyzontem. To oznaczało jedno – przewaga rośnie i to w szybkim tempie. Co w tym momencie myślałem? Czy wiedziałem, że dogonię Błażeja? Nic z tych rzeczy – nikt tego nie wiedział, nawet detektyw Rutkowski. Wiedziałem tylko jedno – chcąc się liczyć musiałem w tym dniu pobiec najszybszego Wingsa w życiu.
Błażej atakując na tym etapie biegu, na pewno czuł się znakomicie i też wierzył, że to co robi przyniesie sukces. Analizy po-wyścigowe mają to do siebie, że znamy rezultat a to zaburza obiektywizm w ocenie wydarzeń na trasie. Jeśli ktoś coś robi w trakcie wyścigu to tylko dlatego, że w tym momencie, przy danym zmęczeniu najlepsza decyzja była właśnie taka a nie inna. To są właśnie różnice między treningiem a wyścigiem – tutaj trzeba reagować w zależności od tego co dzieje się na trasie i jakie decyzje podejmują rywale. Np. moją świadomą reakcją na atak Błażeja był… brak reakcji 🙂
W tym momencie dla mnie to było ponowne otwarcie wyścigu z nowymi celami. Nowy azymut na zdobywanie kolejnych kilometrów w dosyć komfortowym aczkolwiek żywym tempie. Zacząłem biec swój wyścig, na moich warunkach. Wszystko bez zawracania sobie głowy o całą resztę. Rozkoszowałem się przy tym otoczeniem. Tak jak okres matury kojarzy się z kwitnącymi kasztanowcami tak kwitnący rzepak do końca życia będzie kojarzył mi się z Wingsem w Poznaniu. W tym zmęczeniu znalazła się jeszcze przestrzeń na taką refleksję. Natura daje głęboką inspirację i cudowne oszołomienie jeśli tylko chcemy to zauważyć. Czułem jakąś surrealistyczną więź z tymi widokami. Ejjj – ale to nie czytanka pt: Ania z Zielonego Wzgórza – wracajmy z tej sentymentalnej podróży na rozgrzany asfalt.
Generalnie trasa w Poznaniu jest dosyć wymagająca bo gęsto pagórkowata. Ja nie jestem fanem tych skosów, szczególnie gdy nogi są już nabite tłustymi kilometrami. Biegłem jednak po tej pofalowanej trasie nie odczuwając wielkiego wysiłku. Tempo w okolicach 3’35”/km było dosyć przyjemne. Moje ciało pracowało jak rasowa rzędowa v-szósteczka delikatnie mrucząca gdy pojawiał się jakiś podbieg.
Zbliżałem się do maratonu. Podskórnie czułem, że dystans który dam radę pokonać to będzie co najmniej 64. kilometry (jak w 2022r.) Gdybym jednak miał postawić jakiś pieniądz w tym momencie to raczej obstawiałbym, że tych kilometrów będzie więcej. Przy takiej perspektywie maraton to raczej aperitif i chyba tak się czułem. Byłem względnie świeży.
Po ataku Błażeja biegłem osamotniony. Cała obstawa zabrała się z liderem. Teraz jednak zaczął mi towarzyszyć motocykl. Odczytałem to w sposób jednoznaczny – ktoś koordynujący tematy na trasie uznał, że Dariusz się nie skończył, ciągle może być w grze 🙂 Warto mieć na typa oko. W tym momencie nie istotne były obiektywne fakty – istotne było to jak potrafię je interpretować.
Na długich prostych bardzo niewyraźnie widziałem w oddali błyskające światła radiowozów. To była moja nowa gwiazda polarna. Nie analizowałem tego co to może oznaczać, nie miałem żadnej wiedzy odnośnie przewagi i sytuacji na trasie. To pozwalało mi podejmować nieskażone tym kontekstem decyzje. Mogłem też interpretować fakty z przesadnym optymizmem.
Przebiegłem jeszcze dwa może trzy kilometry. Sygnały świetlne wyraźnie zaczęły się wyostrzać – to oznaczało, że albo mój wzrok uległ uzdrowieniu i dzięki oszczędności na okularach zostanę nieprzyzwoitym bogolem. No albo, że po prostu zbliżam się do lidera. Mój wysiłek był nagradzany.
Wracam do gry
Przewaga Błażeja rosła na odcinku od 25. do 36. kilometra. Wtedy biegłem kilka sekund na kilometrze wolniej od lidera. Maksymalnie przewaga jaką uzyskał Błażej to było 1min 26 sek. (policzone ze strava) Oczywiście na trasie nie miałem takiej informacji. Począwszy od 37. kilometra zacząłem niwelować stratę. Trwało to jakieś 10 kilometrów. W okolicach 47. kilometra byłem tuż za Błażejem. Czułem że nie ma takiej siły – no może poza Mamedem 🙂 – która powstrzyma mnie teraz przed zwycięstwem. Trzymałem rytm, technika Błażeja nie wyglądała najlepiej. Widać było, że brakuje w tym momencie luzu – przeżywał kryzys. Minąłem go w żwawym tempie bez zmiany swojego rytmu. Nie chciałem wypadać z mojego flow.
Wychodząc na prowadzenie widziałem metaforyczną czarną chmurę dymu unoszącą się nad jego przegrzanym silnikiem 🙂 Będąc na trasie mało istotne jest czy słabość rywala wynika z jego chwilowego kryzysu czy jest to już tzw. kaplica. Dla mnie to był rześki podmuch w plecy. Złapałem ten subtelny wiaterek w żagiel i chociaż był to dosyć trudny odcinek – czołowy wiatr i wzniesienie – szybko zyskałem przewagę. Trud oczywiście był jednakowy dla nas dwóch z tym, że ja byłem w tzw. uderzeniu. Towarzyszący mi obok w obstawie rowerowej Marek Pantkowski za chwilę potwierdził, że dzielący mnie i Błażeja dystans rośnie. Poprosiłem go tylko o informację gdy zostanę już sam na trasie. Tak właśnie to w tym momencie widziałem – wygram to! Tylko muszę poczekać kilkanaście kilometrów na samochód pościgowy. Czułem się jakbym miał przecieki od samego siebie z przyszłości i wiedział, że wyjątkowo tak się wydarzy 🙂 Nie brałem pod uwagę ponownego spotkania z Błażejem ani z innym zawodnikiem na trasie w Poznaniu. To oczywiście było uzasadnione w jakimś stopniu moim samopoczuciem. Jak na ten etap wyścigu czułem się znakomicie.
50. kilometrów mijam w czasie 2h 58min 32 sek (3’34”/km) co jest moim nowym rekordem życiowym. Od tego momentu samochód pościgowy przyspieszył do 34km/h (1’40”/km). W słuchawkach popycham tracki do przodu zapodając mocniejszą nutę wprost od Rysia Pej. Dołożyłem decybeli i wpadłem ponownie w swój stan flow. Gnam teraz pod czołowy wiatr. Nie siłuję się z nim, dbam o to żeby z minimalnym nakładem sił trzymać przyzwoite tempo.
Trasa w Poznaniu. Wiało z prawej strony ekranu 🙂
Dalsza część biegu to kalka przejazdu papamobile wśród pielgrzymów 🙂 Tylko papież robi to na kadencji 0 spm 🙂 Co chwila grupki kibiców, kolejne wioski – no mógłbym tak biec i biec. Oczywiście w tzw. międzyczasie dochodziły do głosu niedogodności np. towarzyszący mi od 30. km duży odcisk na lewej stopie. Każdy krok przypominał stąpanie po rozgrzanej fajerce. Z czasem jednak da się to zbagatelizować i o tym nie myśleć a przez to mniej cierpieć.
Finish
Dobiegając do 64. kilometra spodziewałem się, że koniec wyścigu jest bliski. Taką odległość pokonałem przed rokiem a zatem estymacja była uzasadniona. Wiedziałem już na pewno, że będzie to nieznacznie dalej, ale ile dokładnie tego nie wiadomo. Po pierwsze primo dlatego, że od 2. aż do 65 kilometra nie sprawdzałem tempa. Po drugie primo, nawet gdybym znał tempo ciężko to w locie przeliczyć bez dostępu do Wingsowego kalkulatora. Super sprawa – niby wiesz, że wkrótce dogoni cię samochód ale nie wiesz dokładnie kiedy.
Punkty odżywcze rozstawione na trasie co 5 km od jakiegoś czasu są mobilne. Ostatni łyk wody łapię na 60. kilometrze. Na 65. już nikt mi nie proponuje picia. Pomyślałem, że to oznacza zbliżającą się metę i nie ma sensu już typa poić 🙂 Marek podaje mi jakieś informacje co do odległości samochodu pościgowego. Nie chce mi się tego analizować – nie ma w głowie wolnego slotu żeby się tym zająć. Biegnę w komforcie, nie walczę już o dystans chociaż podświadomie chciałbym przyspieszyć. Świadomość tego, że cel jest już zrealizowany nadmiernie relaksuje ciało.
Mijam 67. kilometr. To mój rekord w Wingsie 2020 wybiegany u siebie na płaskiej pętli pod domem. Zacząłem robić już drugie okrążenie zmierzając ponownie w stronę Lusowa. Samochodów i motorów przybywa. To wszystko rozciągnięte jest w czasie i pozwala mi zdobywać kolejne metry. Dostaję sygnał, że samochód pościgowy jest już widoczny. Minąłem właśnie 68. kilometr. To będzie mój nowy rekord. Słyszę już głośny klakson, zaraz wyścig się skończy. Adam Małysz dogania mnie na 68,4 kilometra po 4 godzinach i 10 minutach biegu. Średnie tempo z całości dystansu to 3’40”/km. Jestem wyjątkowo usatysfakcjonowany. Ponownie wygrałem w Poznaniu! Pobiegłem przy tym swojego najszybszego Wingsa!
Kończę wyścig pod Lusowem. Jest dużo kibiców – no dzieje się. Zmęczenie chyba nie zatrzymało się ze mną i pobiegło dalej 🙂 Czuję się znakomicie. Padają jakieś łatwe pytania od osób z mikrofonami. Przybijam kilkanaście soczystych piąteczek, pozuję do kilkudziesięciu zdjęć. Po kilka zdań dla transmitującej cały bieg TVN24, RedBull’a – wszystko wyjątkowo gładko i przyjemnie.
fot. Aleksandra Kolanowska
Finish wypadł dokładnie na wysokości pola rzepaku. Jakże to piękna klamra domykająca ten wyścig 🙂
fot. Aleksandra Kolanowska
Za chwilę wsiadamy w Porsche Tycan pełniącego rolę samochodu pościgowego. Oczywiście próbowałem zachęcić Adama Małysza żeby ruszył tym porszakiem przyklejając nasze mózgi do potylicy 🙂 Ale nie uległ skubany 🙂 Dojechaliśmy w trybie eko na miejsce startu.
Tam oczywiście nastąpiła ponowna eskalacja emocji. Jest Dariusz Korzeniowski, są ścigacze z Team ZabieganeDni. Poznaję zwyciężczynię wśród kobiet – Kasię Szkodę (55km). Wydarzenia nabierają tempa z każdą minutą. Jeszcze skleimy cztery zdania podrzędnie złożone dla TV. Na gorąco posłuchamy jaki to był emocjonujący bieg i trzeba szybko się ogarniać. Wychodzimy na drugą rundę w miasto. Rundę honorową w towarzystwie pozytywnie zakręconych Ziomeczków którzy wpadli do Poznania aby uczestniczyć w tym mocarnym wydarzeniu. Dzięki Wam za to!
Podsumowanie i mini-analiza
Wygrywanie w Wingsie – piękne jest to uczucie, które trudno porównać z czymś innym. Człowiek jest taką konstrukcją, że przeżywa radość na różne sposoby i każde przeżycie jest osobliwe. Nieporównywalne do poprzednich. Zawsze smak triumfu i spełnienia jest inny, jedyny w swoim rodzaju. Nie mniej ekscytujący od poprzednich. W tym roku moja radość była dodatkowo doprawiona trudnym wyzwaniem jakim była rywalizacja z Błażejem. Sportowo Błażej był i jest dla mnie przybyszem z innej, wyższej ligi. Mimo kryzysu na 48. km dobiegł ostatecznie do 63. kilometra pokazując charakter!
Analizę wzmocnię trochę wykresem 🙂 wszak jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów. Na początek rozkład tempa podczas wyścigu:
Widać wyraźnie, że po ataku Błażeja jednak niechcący trochę podkręciłem tempo 🙂 Od 36. kilometra zaczynałem już odrabiać straty. Obaj z Błażejem w miarę dystansu zwalnialiśmy, ale ja to robiłem mniej drastycznie. Od 47. kilometra zaczął się bieg pod wiatr i to wyraźnie widać na wykresie. Po moim wyjściu na prowadzenie Błażej bardzo zwolnił, ale 8 kilometrów później tzn. w okolicach 57. kilometra jakby lekko odżył. Złapał na zbiegu kilometr bliski 4’/km. Ten sam kilometr u mnie wpadł w 3’45 zatem wyraźnie widać że to i tak by nic nie dało 🙂
Jeśli chodzi o tempo poszczególnych dyszek to było coraz wolniej, ale to w pewnym sensie pokłosie dosyć szybkiego początku, pochyłości na trasie i wiatru. Gdyby to pobiec w sposób bardziej wyrównany, na płaskiej trasie to potencjał w końcowym wyniku byłby dużo większy.
Globalnie – tak jak przed rokiem – wygrał Japończyk Jo Fukuda. Ja zająłem w ogólnej klasyfikacji drugie miejsce 600m za Japończykiem. Co do rywalizacji korespondencyjnej – jakoś nie miałem tego na short liście moich celów. Bardziej koncentrowałem się na lokalnej rywalizacji. Oczywiście pod koniec wyścigu mogłem te cele zmodyfikować i zawalczyć o globalne zwycięstwo. Jest pewna trudność aby to zrobić na trasie bez wcześniejszego mocnego zakotwiczenia tego w głowie. Innymi słowy byłem bardzo spełniony mogąc wygrać w Poznaniu. Japończyk jest z innej ligi sportowej – rekordy życiowe 1h 02min w półmaratonie i 2h 09 min w maratonie są całkiem niezłe 🙂 Będzie trzeba jednak w przyszłym roku pochylić się nad tymi cyframi i ponownie wyznaczyć sobie śmiałe cele 🙂
Jo Fukuda JPN
Na koniec
Cięższe momenty podobnie jak w wyścigu zdarzają się także w życiu. Należy wtedy pamiętać, że to są tylko momenty i za chwilę będzie lepiej. W Poznaniu między 30 a 40 kilometrem chwilami też tak miałem. Jednak do końca trzeba wierzyć, że karta się odwróci i nie rezygnować z walki. Bycie odważnym nie jest łatwe – wiem to – jednak strach przed tym co ma się wydarzyć jest często większy niż to co jest w rzeczywistości. I nie piszę tego z perspektywy fotela tylko z perspektywy tego czego doświadczyłem i pokazałem na trasie. Także sorewicz Pyszczki – mam silny mandat, żeby w ten sposób o tym pisać 🙂
Jeszcze ostatni zachwyt 🙂 : Ponownie wzięliśmy udział w pięknym wydarzeniu jakim jest Wings for Life World Run. Co roku biegnąc jesteśmy dobroczyńcami, ale jednocześnie inwestorami tego projektu. Zwrot z Wings’owej inwestycji jest natychmiastowy – jest nią nadzieja dla osób na wózkach i ich najbliższych. Jeśli człowiek widzi perspektywę, sens walki to walczy i ciężko go wtedy powstrzymać. Macie Ziomeczki w tym swój udział!
Wierzę że za rok ponownie się spotkamy i zrobimy trochę dobra na Świecie realizując przy okazji własne, osobiste cele – w tym także te wynikowe. Do zobaczenia!!!
Podziwiam spokój i determinację. Brawo!
Naprawdę podziwiam wszystkich, którzy brali w tym udział! Brawo!