Rekord zjedzonych czekolad, podwójny test nowych butów i solidne bieganie – tak mógłbym w skrócie określić kolejne dwa tygodnie mojego treningu.
Garmin niestety nadal nie potrafi uwierzyć w moją życiówkę w maratonie 🙂 . Od razu po starcie w zawodach trzeba było zabrać się do ciężkiej pracy.
Start kontrolny w Półmaratonie Praskim wypadł przyzwoicie, ale nie na tyle żebym psychicznie poczuł „niezniszczalność” 🙂 . Z pewnością życiówka by mnie aż tak nie zmobilizowała do dalszego, mocnego treningu. Życiówki nie było, więc na treningu trzeba było wprowadzić cięższą orkę. Garmin z kolei ciągle nie potrafi uwierzyć w moją życiówkę 🙂 .
Po sobotnim starcie miałem dokładnie 3 tygodnie na trening przed docelowym startem. Z tych trzech tygodni w praktyce ostatni odpada – ten już lepiej pozostawić na odpoczynek.
W normalnych warunkach po zawodach następny dzień robię wolne. Tym razem zrobiłem inaczej – od razu wznowiłem trening.
Tydzień #10 – Niedziela (03.09)
Po półmaratonie zmęczenia nie było – to znaczy, że za mało się starałem/trochę oszukiwałem 🙂 . Zmęczenie po zawodach powinno być! Czasu do następnego startu coraz mniej, trzeba było się trochę sponiewierać. Zrobiłem rozbieganie, które początkowo było zaplanowane na 20 km. Ostatecznie skończyło się na 30-tu kilometrach w tempie 4’30”/km z HR 131. Taki trening jest na lekkim ryzyku, ale czułem się cały czas znakomicie. Na tyle na ile znam swój organizm ryzyko przedobrzenia było jeszcze bardzo daleko. Przez chwilę miałem pomysł żeby pobiec jeszcze 10 km. To już raczej byłaby przesada 🙂 .
Poniedziałek
Czekałem na oznaki zmęczenia, w końcu w dwa dni zrobiłem grubo ponad 50 kilometrów w tym 21 w mocnym tempie. Ale nic nie było – młody, rześki, fantastyczny – tak mógłbym określić samopoczucie. Przez chwilę planowałem pobiec tempo no ale przecież byłoby to średnio mądre 🙂 . Dałem odpocząć organizmowi i pobiegłem tylko 12 kilometrów w tempie 4’24”/km . Pierwszy raz wyszedłem na trening w nowych Nike Fly Zoom – zupełnie inne bieganie niż w dotychczasowych Nike Pegasus (nie piszę że lepsze – po prostu inne 🙂 ).
Wtorek
Wybierałem: albo tempo albo siła – wziąłem to drugie. Najpierw podkład 12 km 4’27”/km. Po tym chwila gimnastyki i 12 podbiegów na Kopie Cwila. Trening zamknąłem z 19,5 km.
Coś już czułem w nogach, w końcu to było prawie 90 km w 4 dni. Jak dla mnie to powinno robić wrażenie – ale jakoś nie specjalnie czułem się wyczerpany. Chciałem treningu na granicy zmęczenia ale tę granicę trudno wyczuć. Wróciłem z myślą że jeszcze trzeba dołożyć do pieca 🙂 i nadwyrężyć organizm .
Środa
Tydzień bez biegu tempowego albo interwału to tydzień stracony 🙂 . Były zatem grane kilometrówki. 8 x 1 km na przerwie 1 minuta. No przyznam, że plan był na 10 powtórzeń, ale przegrałem z deszczem i może trochę zmęczeniem. Krótka przerwa sprawiła że HR dobijał do 167 ud/min gdzie mój maks to 174. Czułem lekką ociężałość w nogach chociaż płuca też nie ułatwiały. Na zmęczeniu ciężko te wszystkie składowe przywołać do porządku 🙂 . Całość treningu zakończona z 16-tką w nogach.
Z każdym odcinkiem puls coraz wyższy – wolałem skończyć na ósmym
Czwartek
Rano wstałem – ponownie energia i moc. Myślę sobie: „nie cwaniakuj, poczekajmy z tą oceną do popołudnia” 🙂 , wczorajsze kilometrówki jeszcze się odezwą. Przyszedłem z pracy – nic, po prostu MOC 🙂 . Niby powinienem się cieszyć że nie ma zmęczenia, ale z drugiej strony jak idzie nie tak jakbym się spodziewał to pojawia się jakiś niepokój 🙂 . Może teraz jest moc a za tydzień będzie niemoc.
Z czujnością gajowego, umówiłem się z dzikimi lampartami z Accelerating Poland Team – Piotrkiem Żubińskim i Dariuszem Korzeniowskim.
Wstępnie była rozmowa o 20 km w okolicach 4’15”/km. Jakaś zła pogoda była, wiatr, deszcz, wszystko co złe 🙂 . Wybiegliśmy ode mnie spod domu, na Kabaty i potem do Wilanowa. Do siebie wracałem już sam. A że była moc to dobiłem u siebie jeszcze kilka okrążeń do 26 km. Tempo różne od 4’15”/km do 3’34”/km 🙂 – średnio wyszło 4’01”/km z HR 142.
Wygląda to na polowanie na kilometry z którego generalnie szydzę 🙂 , ale w weekend szykowała się impreza. Wiedziałem że treningu raczej nie zrobię, zatem trzeba było trochę kilometrów złapać do statystyk 🙂 .
Piątek
Szczerze to miałem zagadkę co by tutaj pobiec. Nieustannie mega chęć do biegania i nogi żwawe 🙂 . Miałem jednak ograniczenie czasowe – niecałe 1,5 h na trening. Trzeba wkrótce było wyjeżdżać na sobotnią imprezę. W tym tygodniu była siła, tempo też było i co znowu rozbieganie? W 1,5 h zrobiłbym jakieś 20 km lekkiego biegu, który nie dał by nic. I tutaj przypomniałem sobie stare słowiańskie przysłowie:
„jak nie wiesz co biegać – biegaj drugi zakres” 🙂 .
Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Doskonałe 22 kilometry w tempie 3’43”/km. Średni HR 147 ud/min – akceptowalne dla tej prędkości.
Po treningu zjadłem 11-tą czekoladę w tym tygodniu 🙂 – trzeba dbać o to żeby nie wpaść w deficyt kaloryczny.
Garmin po tym treningu nadal nie docenił mojej formy na tyle na ile bym chciał – prognoza na skromne 2 h 26 min 40 sec <- nie podoba mi się to! 🙂
Sobota
Tak jak wcześniej wspominałem, impreza z dużą ilością oranżady 🙂 i innych cieczy. Generalnie to czego nie powinno się robić na dwa tygodnie do maratonu było robione bez umiaru. Ale taki to urok amatorskiego biegania. Czasami szkoda życia żeby czegoś nie zrobić 🙂 .
Tydzień #11 – Niedziela (10.09)
Gdy tylko wstałem kilka minut po południu 🙂 poczułem lekki syndrom dnia wczorajszego. W zasadzie piłem tylko wodę mineralną i nawet nie marzyłem o treningu. Marzyłem, żeby się ponownie położyć spać 🙂 . Na szczęście organizm ma niespożyte moce regeneracyjne i o godzinie 15-tej ponownie siedziałem za stołem – było obficie. Tym razem już bez oranżady – w końcu trzeba mieć umiar 🙂 .
Wieczorem, po dotarciu do domu byłem ponownie w grze. Może nie było chęci na jakieś tempo, ale lekkie rozbieganie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. A na liczniku zawsze dodatkowe kilometry to powód do zadowolenia 🙂 . Żółwim tempem 12 kilometrów z HR 127. Nawet nie patrzyłem na zegarek, ale w sumie to średnio wyszło 4’27”/km. Jak na weekendowe ekscesy to naprawdę byłem pełen podziwu dla siebie 🙂 .
Poniedziałek
Generalnie myślałem o przebiegnięciu jakiejś 30tki. W weekend się nie udało zatem to już była prawie ostatnia chwila żeby się dobić. Niestety życie napisało inny scenariusz: trening miał się nie udać ze względu na rodzinne obowiązki. Cudem jednak znalazłem chwilę wolnego 🙂 i pobiegłem. Wpadło 12 kilometrów po 4’10”/km na średnim HR 134. Typowy bieg na podtrzymanie, tak żeby organizm trochę zmęczyć.
Wtorek
Cały czas moc mnie nie opuszczała, w zasadzie to mógłbym ten maraton pobiec dzisiaj 🙂 . Zrobiłem 31 km po 3’38”/km na HR 152 ud/min. Biegło się przeelegancko. Nie bez wpływu było to, że debiutowałem w nowych Nike Vaporfly 4% . Co do wrażeń – to jeszcze się nimi podzielę w recenzji tego buta. Nie mnie jednak przez cały dystans trochę z nimi walczyłem. To tylko potwierdza wszystkim znaną zasadę, że
nie powinno się zakładać nowych butów od razu na zawody
Najpierw but musi się „ułożyć”, dopasować do stopy. Trzeba w nim pobiec kilkanaście lub nawet trochę więcej kilometrów.
Podobno poprawiają osiągi o 4% – marketingowo dobre to jest 🙂
Generalnie cały bieg w miarę równo na dużym luzie z jednym żelem na 20-tym kilometrze. Końcowy kilometr z lekkim przyspieszeniem w 3’24”. Było dobrze jak na tę chwilę! Razem z rozgrzewką i schłodzeniem zamknąłem trening z 36 km.
Środa
Pobiegłem w sztafecie 4x400m na WTC na warszawskiej Skrze w drużynie Accelerating Poland. Z punktu widzenie zbliżającego się maratonu i z perspektywy wczorajszego treningu – to było złe! W nogach kilometrów specjalnie nie czułem, ale oczywiście świeżości brakowało. Pobiegłem zachowawczo, bez szaleństw tak, żeby nie nabawić się jakiegoś mini urazu. W sumie to się udało i na drugi dzień już nie pamiętałem że coś biegłem.
Czwartek
W końcu miałem trochę więcej wolnego czasu. Obejrzałem zaległe odcinki z tvn turbo 🙂 oczywiście przy kawie i deserze.
Przy okazji, trochę nieświadomie wyszedł dobry test żywieniowy tzn:
Jakieś 2 godziny przed treningiem wypiłem dwie kawy i zjadłem 3 pyszne czekolady. Dużo! Ale z drugiej strony to w końcu tylko 300 gram 🙂 . Miało padać, więc przyspieszyłem wyjście na bieganie. Zrobiłem 10 kilometrów i było szokująco i nienaturalnie ciężko. Wiadomo kto lub co było winne 🙂 . Przetestowałem w zasadzie oczywistą rzecz – przed treningiem słodycze jedz z umiarem 🙂 .
W okolicach tego urządzenia często się kręcę – szczególnie w weekendy
Piątek
Ponownie od rana pełna moc na wszystkich obwodach 🙂 i samopoczucie na życiówkę. Po pracy koncepcja na trening tylko jedna – „dziś będzie szybkie bieganie!„. Rozgrzewka 3 km i jazda z kilometrówkami. Miało być 10 powtórzeń, mogłem bez problemu zrobić 12 ale z rozsądku zrobiłem 11 x 1 km 🙂 . Tempo zdroworozsądkowe w granicach 3’17”/km. To i tak prawie 10 sekund szybciej od tempa maratońskiego, na pewno szybciej nie było sensu. Przerwa pomiędzy odcinkami – 90 sekund. Całość zakończona z 18,5 km.
Sobota
Dziś 12-to kilometrowy odpoczynek. Tempo „lajt” 4’26”/km. Bez historii, tylko na odhaczenie treningu. Czasem tak mam, że biegnę tylko na zaliczenie, a takie biegi są łyse jeśli chodzi o emocje 🙂 .
Niedziela
Od rana zbierałem się na trening. Wiedziałem że im później wyjdę tym pogoda będzie gorsza. Jednak TV i inne ciekawe zajęcia były na tyle pochłaniające, że zebrałem się ledwo o 18-tej. W planie ostatni long run 20 kilometrów. Wyszedłem na zewnątrz i od razu zacząłem kombinować jak tu skrócić ten trening – przecież w deszczu się nie biega 🙂 . Wiało i padało niemiłosiernie – próba charakteru. Ostatecznie jednak przebiegłem wszystkie kilometry jakie były w planie. Dystans topniał szybko więc wytrwałem 🙂 .
Podsumowanie
Sierpień zakończyłem z 360 kilometrami.
Tydzień #10, patrząc na moje historyczne treningi był chyba najmocniejszy. Doszło dużo kilometrów w dobrym tempie. Razem z półmaratonem przez siedem kolejnych dni zrobiłem 150 km. Był to tak naprawdę ostatni tydzień w którym można było tak poszaleć. Gdybym to zrobił w tygodniu #11 istniało by ryzyko, że się nie zregeneruję przed startem. Co prawda 30-tka była z lekkim poślizgiem, ale myślę że do zawodów organizm będzie zregenerowany.
Jedną rzecz sobie uświadomiłem przypadkowo analizując paragony sklepowe – zjadłem w ciągu tych dwóch tygodni 22 czekolady, o innych słodyczach już nie wspominając. Patrząc na kalorie (których ja generalnie nie liczę) daje to 550*22=12 100 kcal. Na samych treningach Garmin pokazał że spaliłem 14 900 kcal. Wiadomo, że oprócz tego było inne jedzenie, ale procentowy udział słodyczy w mojej diecie chyba powoli staje się zbyt znaczący 🙂 .
Wyciągnąłem z tego wnioski i już nie zrobiłem zapasu w postaci „baterii” czekolad na ostatni tydzień przed startem. Kupiłem tylko kilka 🙂 .